43 lata temu polscy kolarze zginęli w katastrofie lotniczej. "Po otwarciu trumny okazało się, że w środku są konserwy"

Archiwum prywatne / Fot. Archiwum prywatne Leszka Sibilskiego. / Pierwszy z lewej Marek Kolasa, w środku Leszek Sibilski, po prawej Krzysztof Otocki. Spartakiada Młodzieży w Łodzi na torze w Helenowie w 1977 roku - wyścig sprinterski.
Archiwum prywatne / Fot. Archiwum prywatne Leszka Sibilskiego. / Pierwszy z lewej Marek Kolasa, w środku Leszek Sibilski, po prawej Krzysztof Otocki. Spartakiada Młodzieży w Łodzi na torze w Helenowie w 1977 roku - wyścig sprinterski.

Leszek Sibilski miał być na pokładzie samolotu TU-134, który spadł w okolicach bułgarskiej wioski Gabare. Nie poleciał na obóz, bo musiał zaliczyć egzaminy na poznańskiej AWF. W katastrofie stracił przyjaciół. Po latach walczy o ujawnienie prawdy.

[b][tag=53166]

[/tag][/b]Oto #HIT2021. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Marek Bobakowski, WP SportoweFakty: Boi się pan latać?

Leszek Sibilski, profesor socjologii, były kolarz torowy, pomysłodawca Światowego Dnia Roweru: Nie. Może dlatego, że sporo w swoim życiu latam, zarówno jako sportowiec, jak i naukowiec. Ale przypuszczam, dlaczego pan pyta. Chodzi o katastrofę lotniczą pod Gabare.

Tak. 16 marca 1978 roku w Bułgarii rozbił się samolot (WIĘCEJ przeczytasz w materiale Joanny Kukier, której ciocia zginęła w tym wypadku >>). W katastrofie zginęły 73 osoby (37 Polaków, 34 Bułgarów i dwie osoby z Wielkiej Brytanii) wśród nich pańscy przyjaciele, znajomi, koledzy z reprezentacji kolarskiej. O mały włos, a byłby pan również na pokładzie Tu-134.

Tak, uratowała mnie nauka.

Nauka?

Byłem na pierwszym roku Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Chciałem przeskoczyć na indywidualny tok studiów, co pomogłoby mi w pogodzeniu kariery sportowej z nauką. Regulamin mówił jasno, że mogę to zrobić dopiero po zaliczeniu pierwszego semestru w sposób stacjonarny. Nie mogłem więc polecieć na obóz sportowy do Bułgarii. Trwał kilka tygodni, nie zaliczyłbym egzaminów na AWF-ie.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: przyjrzyj się dokładnie, co on zrobił! Fantastyczny gol piłkarza-amatora

Jak dowiedział się pan o katastrofie?

Jechałem tramwajem i gość przede mną czytał "Przegląd Sportowy". Zajrzałem mu przez ramię i zobaczyłem na pierwszej stronie krótki artykuł, w którym na szybko "wyłowiłem" nazwiska kolegów: Tadeusza Włodarczyka, Marka Kolasy, Krzysztofa Otockiego, Jacka Zdaniuka i Witolda Stachowiaka. Wie pan, co pomyślałem?

Nie mam pojęcia.

Że wygrali jakiś wyścig, że są sławni, a ja muszę uczyć się w Poznaniu. Przez moment byłem… zazdrosny. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to informacja o katastrofie, o ich śmierci.

Co pan zrobił?

Nic. Siedziałem na swoim miejscu, aż tramwaj dojechał do pętli. Nie wysiadłem na przystanku, na którym planowałem wysiąść, byłem w szoku. Miałem niespełna 20 lat, nigdy nie myślałem o śmierci. A tutaj taki wstrząs. Straciłem przyjaciół. Po trzech dniach od katastrofy przyszła do mnie widokówka z Bułgarii. To mnie dobiło.

Od zmarłych kolegów?

Tak. Wysłali ją tuż przed wylotem. Nabazgrali tam jakieś głupoty, żarty, jak to nastolatkowie. Zwariowana widokówka od przyjaciół. Przyjaciół, z którymi już nigdy nie mogłem się zobaczyć. Długo nie mogłem dojść do siebie.

Polscy kolarze w okresie zimowym często jeździli do Bułgarii?

Tak, to nie był pierwszy taki wyjazd. Przed katastrofą w Gabare byłem tam trzy razy. Rok przed katastrofą otrzymaliśmy ostrzeżenie. Szkoda, że go nie odczytaliśmy.

Ostrzeżenie?

W 1977 roku Bukareszt nawiedziło bardzo mocne trzęsienie ziemi. Byliśmy wtedy w Słonecznym Brzegu, czyli mniej więcej 330 kilometrów od stolicy Rumunii. Pamiętam tę sytuację bardzo dokładnie. Był już wieczór, byliśmy w hotelu, mieszkaliśmy na bardzo wysokim, chyba 21., piętrze. Nagle zaczęło chybotać…

Wpadliście w panikę?

Nie do końca. W Polsce byliśmy już po filmie "Trzęsienie ziemi" w reżyserii Marka Robsona. Wiedzieliśmy więc na przykład, że uciekając z wieżowców, nie można wsiadać do windy. Dlatego zbiegaliśmy z tego 21. piętra w samej bieliźnie długimi susami po kilka schodów.

Trzęsienie było 4 marca 1977 roku, po godzinie 21. Wróciliście na noc do łóżek?

Kiedy się uspokoiło i okazało, że hotel stoi, jak stał, to przeszło nam przez myśl, aby wrócić do pokojów. Wtedy Czesiu Lang, który był z nami na obozie, powiedział: "A jak będą wtórne wstrząsy?". No i nie wróciliśmy. Spędziliśmy noc w niskiej willi obok hotelu, bez materacy na łóżkach. Pamiętam to do dzisiaj.

Dlaczego akurat jeździliście do Bułgarii?

Potrzebowaliśmy długich treningów na szosie przed sezonem. A w Bułgarii w lutym czy marcu było cieplej niż w Polsce. U nas jeszcze sroga zima, a tam wiosna i można było w słoneczku jeździć, nawet były pierwsze starty.

Oficjalnie przyczyną katastrofy było "uszkodzenie instalacji elektrycznej". Dlaczego postanowił pan wyjaśnić tę sprawę?

Przez wiele lat katastrofa była tematem tabu. Rodziny zmarłych, zawodnicy, trenerzy, wszyscy się z nią pogodzili. Komunizm w Polsce to nie tylko, jak pokazują filmy, strajki, kopalnie, Lech Wałęsa i walka o demokrację. To przede wszystkim ubezwłasnowolnienie ludzi. Skoro system nie pozwalał nam dowiedzieć się czegoś więcej o katastrofie, niż powiedziano oficjalnie, to temat został zapomniany. Najbliżsi zmarłych odbili się od ściany. Nic nie mogli zrobić.

Kiedy i dlaczego wrócił pan do tej sprawy?

Kilka lat temu, pewnie z sześć, siedem, moje dzieci "wyfrunęły" z domu. Nagle z żoną zyskaliśmy mnóstwo czasu, który wcześniej poświęcaliśmy ich rozwojowi, pasjom. Postanowiłem zrobić taki rachunek sumienia mojego życia. Wziąłem kartkę, długopis, usiadłem przy biurku i…

Okazało się, że ma pan jedną niezałatwioną sprawę.

Tak, ale na początku nie myślałem nawet o dojściu do prawdy. Na początku chciałem uczcić pamięć kolegów. Udało się doprowadzić do odsłonięcia tablicy na torze w Pruszkowie. Odbyła się miła ceremonia z udziałem rodzin zmarłych. Fajnie, że się udało.

Brązowy medalista MŚ w kolarstwie torowym - Mateusz Rudyk - przy pamiątkowej tablicy umieszczonej na torze w Pruszkowie. Fot. Archiwum prywatne Leszka Sibilskiego.
Brązowy medalista MŚ w kolarstwie torowym - Mateusz Rudyk - przy pamiątkowej tablicy umieszczonej na torze w Pruszkowie. Fot. Archiwum prywatne Leszka Sibilskiego.

Na tablicy możemy przeczytać: "Żyjący mają obowiązek wobec tych, których nie ma już wśród nas, aby opowiadać ich historię". Zgodnie z tymi słowami poszedł pan za ciosem.

Podczas rozmów z osobami zaangażowanymi w tę sprawę dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Że być może to nie była awaria instalacji elektrycznej, ale coś innego. Są różne hipotezy, jedna mówi o przypadkowym zestrzeleniu samolotu przez bułgarskie wojsko.

Podobno na miejscu katastrofy trudno było znaleźć jakikolwiek kawałek ciała. Fachowcy mówią, że gdyby samolot po prostu spadł, wyglądałoby to inaczej.

Rozmawiałem z osobami, które opowiedziały mi przerażającą historię. Otóż kilka lat po pogrzebie jednej z ofiar tej katastrofy trzeba było przenieść ciało do innego grobowca. Otrzymano zgodę na ekshumację zwłok. Po otwarciu trumny okazało się, że w środku są konserwy. Tym sposobem Bułgarzy chcieli zwiększyć wagę trumny, aby nie była za lekka i nie wzbudzała podejrzeń. A po przywiezieniu trumien do Polski rodziny otrzymały zakaz ich otwierania. Były zaplombowane. Nikt nie wpadł na to, że komunistyczne władze chcą w ten sposób przykryć fakt, że nie udało się zidentyfikować zapewne żadnej ofiary.

Wtedy postanowił pan dojść do prawdy?

To był proces, a opowieść tej rodziny tylko mnie upewniła w tym dążeniu. Złapałem się za głowę również wtedy, gdy z Instytutu Pamięci Narodowej otrzymałem pierwszy oficjalny dokument po katastrofie. Dowodzi on tego, że Bułgarzy po katastrofie wystosowali do polskiej strony pismo z zapytaniem, czy to możliwe, że na pokładzie samolotu mógł znajdować się obywatel polski powiązany z terrorystami.

To nie wygląda jak "awaria instalacji elektrycznej".

Widzi pan. Wystosowałem oficjalne pismo do bułgarskiej instytucji, która jest odpowiednikiem polskiego IPN-u. O dziwo bardzo szybko otrzymałem informację.

Jaką dokładnie?

W bułgarskich archiwach znajduje się bardzo bogata dokumentacja dotycząca tej katastrofy. Liczy ponad 700 stron. Trzeba tam lecieć, wszystko przejrzeć, przetłumaczyć, przywieźć do Polski i opublikować. Nie wiem, czy tam znajdziemy prawdę, ale na pewno się do niej zbliżymy.

Czemu do tej pory nie znamy jeszcze tych dokumentów?

Z wielu powodów. Najpierw próbowałem zdobyć grant na badania naukowe i za te pieniądze lecieć do Sofii i wszystko załatwić. Oszacowałem wartość na ok. 7-10 tysięcy dolarów. W ostatniej chwili wycofała się fundacja, która miała pomóc. Potem przyszła epidemia koronawirusa…

Polskie władze? Nie interesują się tą katastrofą? Przecież najszybciej byłoby, gdyby ktoś z naszej ambasady został skierowany do tej sprawy. Bez większych kosztów mógłby zapoznać się z dokumentami, tam na miejscu, w Sofii.

Myśli pan logicznie. Ale w całej sprawie za dużo logiki nie ma. Również w postępowaniu władz. Zawsze jest jakiś hamulec. Mam czasami wrażenie, że katastrofa pod Smoleńskiem przykryła wszelkie inne katastrofy. Tylko ona się liczy i jej wyjaśnienie. Tak na marginesie, wypadki pod Gabarę i Smoleńskiem łączy osoba pewnego księdza.

Jak to?

Ksiądz Roman Indrzejczyk, kapelan prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Duchowny zginął pod Smoleńskiem. A wiele lat wcześniej ten ksiądz wspierał rodziny zmarłych w Bułgarii. Mieszkał w Pruszkowie, co ciekawe jeździł często na rowerze, znał tych ludzi, bardzo im pomógł.

Co dalej? Kiedy poznamy bułgarskie dokumenty związane z katastrofą?

Kilka miesięcy temu zainteresowałem sprawą Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Po wielu rozmowach z dyplomatami miałem wrażenie, że to ruszy, że wszystko dostaniemy. Niestety, czuję, że entuzjazm opadł. Na całe szczęście widzę, że rodziny zmarłych powoli zaczynają zajmować się sprawą. Widzą bezsilność polityków i zaczynają działać. Bułgarzy otrzymali już kilka wniosków o dostęp do tych danych. I jeżeli dotrzymają słowa, to nie będą robili problemów. Pewnie to kwestia kilku miesięcy. COVID też nie pomaga, niestety.

Chce pan również odnowić miejsce katastrofy, tam na miejscu w Bułgarii.

W wąwozie niedaleko wsi Gabare jest marmurowy monument postawiony przez miejscowe władze po katastofie. Problem w tym, że miejsce jest mocno zaniedbane. Poprosiłem w 2018 roku ówczesnego Konsula RP w Bułgarii, Andrzeja Janika, aby odnalazł to miejsce i sprawdził, jak wygląda sytuacja. Film, który otrzymałem, mocno mnie zmartwił: krzaki, chaszcze, brak drogi, kiepski stan samego monumentu. Przykre. Wtedy postanowiłam działać i mam nadzieję, że wkrótce uda się odnowić to miejsce.

W 2020 roku Grzegorz Ratajczyk (z lewej) oraz Daniel Staniszewski odwiedzili pomnik, który jest na miejscu katastrofy w Gabare. Fot. Archiwum prywatne Leszka Sibilskiego.
W 2020 roku Grzegorz Ratajczyk (z lewej) oraz Daniel Staniszewski odwiedzili pomnik, który jest na miejscu katastrofy w Gabare. Fot. Archiwum prywatne Leszka Sibilskiego.

Podczas zeszłorocznych ME w kolarstwie torowym w Płowdiw prawie udało się uczcić minutą ciszy pamięć zmarłych w katastrofie.

Prawie, bo organizatorzy odmówili w ostatniej chwili tłumacząc się dyscypliną transmisji telewizyjnej. Szkoda. Ale poprosiłem trenera Grzegorza Ratajczyka, aby będąc tam na miejscu odwiedził znów miejsce katastrofy, zapalił znicz, złożył kwiaty. Nie było to łatwe, bo w jedną stronę to około 3-4 godziny jazdy. Ale udało się. Po zawodach, w listopadzie 2020 r., trener wynajął samochód i pojechał z zawodnikami pod Gabare. Bardzo mu za to dziękuję. Mam nadzieję, że niebawem będzie można odnowić to miejsce. W tym momencie moja misja dobiegnie końca.

Czytaj także: Olaf Ludwig wspomina Ryszarda Szurkowskiego. "Taki człowiek rodzi się raz na 50 lat" >>

Czytaj także: Przyjaciel Tomasza Mackiewicza. "Wierzył, że stanie się celebrytą" >>

Źródło artykułu: