Przyjaciel Tomasza Mackiewicza. "Wierzył, że stanie się celebrytą"

PAP / Michał Dzikowski / Na zdjęciu: Tomasz Mackiewicz
PAP / Michał Dzikowski / Na zdjęciu: Tomasz Mackiewicz

Tomasz Dziobkowski wraz ze zdobywcą Nanga Parbat współpracował przez ponad trzy lata. Jeździli po całej Polsce i stawiali maszty pomiarowe. - Śmialiśmy się, że znamy się lepiej niż nasze rodziny - powiedział w rozmowie z WP SportoweFakty.

30 stycznia 2018 roku to oficjalna data śmierci Tomasza Mackiewicza. Data oficjalna i jednocześnie umowna, bo tak naprawdę nie wiemy, kiedy dokładnie zmarł polski himalaista. Jego partnerka wspinaczkowa - Elisabeth Revol - w książce "Przeżyć" wyraźnie określiła, że po raz ostatni widziała "Czapę" tego dnia na wysokości 7386 m n.p.m., w szczelinie, około godziny 14. Odchodząc powiedziała mu: - Nie martw się, Tom, helikopter ratowniczy przybywa za kilka godzin.

Mijają trzy lata od chwil, które wstrząsnęły całą Polską. I nie tylko. O tragedii na zboczach Nanga Parbat (8126 m n.p.m.) informowały najważniejsze media na świecie: od BBC po CNN, od "New York Timesa" po "Der Spiegel". O zmarłym Tomaszu Mackiewiczu powstały setki artykułów, wspomnień, wywiadów. Dotarłem do człowieka, który do tej pory był w cieniu. A przecież znał "Czapę" jak mało kto. Poznali się w pracy, spędzili ze sobą wiele tygodni, zostali przyjaciółmi. Mowa o Tomaszu "Dziubasie" Dziobkowskim.

Marek Bobakowski, dziennikarz WP SportoweFakty: Pamięta pan pierwszą rozmowę z Tomkiem Mackiewiczem? Pierwsze spotkanie?

Tomasz Dziobkowski, przyjaciel i współpracownik Tomasza Mackiewicza, wspinacz: Tak, zadzwonił do mnie z Markiem Klonowskim i powiedział: "Cześć Dziubas, Czapa z tej strony. Potrzebujemy człowieka do montowania masztów". No i poszło.

ZOBACZ WIDEO: Prawdziwe legendy skoków narciarskich. Niezwykłe spotkanie po latach

O jakie maszty chodziło?

Pomiarowe. To takie dość wysokie konstrukcje, które stawia się w danym miejscu po to, by przeanalizować, czy są na tyle wietrzne warunki, aby potem postawić elektrownię wiatrową.

Dlaczego akurat zadzwonił do pana?

Namiar dał mu właśnie Marek Klonowski. Z "Klonkiem" urodziliśmy się i wychowywaliśmy razem w Gryfinie. Dzieciństwo spędziliśmy pod żaglami, więc stawianie masztów to nie była dla nas żadna nowość. Potem on pojechał z "Czapą" do Kanady, gdzie zdobyli najwyższy szczyt tego kraju - Mount Logan (5966 m n.p.m.). Za co zresztą dostali "Kolosa" (polska nagroda dla podróżników - przyp. red.). Skumplowali się i jak Mackiewicz szukał kogoś do nowego biznesu, to poprosił o pomoc "Klonia".

Ile tych masztów postawiliście?

34. W całej Polsce. Pierwszy zamontowaliśmy w czerwcu 2010 roku w Liniewie koło Kościerzyny, a ostatni w lipcu 2013 roku w Iłży.

Czemu nie współpracowaliście dalej?

Zmieniły się przepisy w Polsce, wprowadzono ustawę odległościową i przyznawanie zielonych certyfikatów. Miejsca przyszłych farm wiatrowych zniknęły z mapy Polski, a wraz z nimi maszty, które moglibyśmy wybudować.

Dobrze się poznaliście w trakcie trzech lat współpracy?

Śmialiśmy się, że znamy się lepiej niż nasze rodziny. Tych wyjazdów było sporo. Raz maszt się stawiało w trzy dni, innym razem siedzieliśmy "na robocie" dwa tygodnie.

Bo?


Bo nam się nie chciało (śmiech). Mieliśmy taką pracowniczą anarchię. Generalnie ta praca była stworzona dla nas, dla "Czapy" w szczególności. Nikt nas nie pilnował, nie gonił, nie sprawdzał. Mieliśmy postawić w danym miejscu maszt i tyle. Czy to robiliśmy w garniturach czy nago, nikogo to nie interesowało.

Nago?

A tak. Mackiewicz miewał takie ekscentryczne zachowania. Zdarzyło się, że totalnie nago paradował po polu gdzieś tam na totalnym odludziu. Miał na coś ochotę i to po prostu robił.

Tomasz Mackiewicz podczas pracy przy montażu kolejnego masztu. Fot. Archiwum prywatne Tomasza Dziobkowskiego.
Tomasz Mackiewicz podczas pracy przy montażu kolejnego masztu. Fot. Archiwum prywatne Tomasza Dziobkowskiego.

Skąd pochodziły zlecenia?

Zlecenia mieliśmy głównie z jednej firmy. "Czapa" zajmował się logistyką instalacji, a ja produkcją masztów.

Kasa była z tego dobra?

Różnie. Ale generalnie jak były momenty, że zamówienia szły jedno za drugim, to było całkiem fajnie. Nie narzekałem. W ogóle nie traktowałem stawiania tych masztów jako pracy. Przy montażu świetnie się bawiliśmy, jeździliśmy po całej Polsce, a przy okazji do kieszeni nam wpadały pieniądze.

Można było z tego godnie żyć?

Tak, choć wiem, do czego pan dąży. Zgadza się, Mackiewicza ciągle ktoś "ścigał". A to ZUS, a to "skarbówka", a to inny wierzyciel. On był wolnym ptakiem, nie miał głowy do papierków, do podatków, do opłat. Na dodatek wyjeżdżał na wiele tygodni w Himalaje, wszystko zostawiał rozgrzebane, długi rosły. Przez ciągłe próby zdobycia Nanga Parbat zaniedbywał wiele spraw, m.in. finansowych.

Byliście przyjaciółmi?

Myślę, że tak. Pomagaliśmy sobie. Pamiętam, że jak raz dachował w Spalonej, to do mnie właśnie zadzwonił i przyjechałem lawetą, by mu pomóc. Wiedzieliśmy, że możemy na siebie liczyć. W każdej sytuacji.

On też pomagał?

Tak, to był dobry człowiek. Pamiętam, jak już pod koniec naszej współpracy przyjechał jego kolega z Irlandii. Wrócił, nie miał roboty w Polsce. "Czapa" od razu zaproponował mu pracę. Dołączył do naszej ekipy. Nie miał z tym problemu, że będzie musiał dzielić się pieniędzmi z jedną osobą więcej. To dla niego nie było aż tak ważne. Ważne, że pomógł człowiekowi w potrzebie.

Nie było kłótni?

Oj, były! "Czapa" był specyficzny. Bardzo często powtarzał takie słowa: "Ten, co mnie nie zna, chciałby mnie poznać, a ten, co mnie poznał, chciałby o mnie zapomnieć". Muszę przyznać, że miał rację. Żadne zdanie nie opisuje lepiej jego osoby, charakteru.

34 maszty to sporo. Jak to Mackiewicz wytrzymał? Nie uciekał "z roboty"?

A różnie było. Już chyba po dwóch czy trzech instalacjach zadzwonił i powiedział, że musimy sobie poradzić, bo on jedzie jako przewodnik ze znajomym chyba na Annapurnę (8091 m. n.p.m.).

I?

Ostatecznie nie pojechał, bo akurat kolano mu się rozsypało. Ale gdyby nie kontuzja, to byśmy go tyle widzieli. Czasami nie przyjeżdżał na początek montażu albo ściągałem go gdzieś z Polski, bo jechał skuterem i zatarł silnik, który naprawialiśmy później jednocześnie z instalacją masztu.

Tomasz Mackiewicz gdzieś "w polu"... Fot. Archiwum prywatne Tomasza Dziubkowskiego.
Tomasz Mackiewicz gdzieś "w polu"... Fot. Archiwum prywatne Tomasza Dziubkowskiego.

Pod Nangę, do Pakistanu uciekał, jak tylko mógł. Nałóg?

Wydaje mi się, że Nanga akurat nie była nałogiem. Ta góra - mimo wszystko - dała mu więcej, niż zabrała. On tam jechał żyć.

Kochał nie tylko samą górę i wspinaczkę, ale także mieszkańców pakistańskich wiosek, pasterzy...

Oj, tak. Bardzo dobrze żył z miejscowymi. Szanował ich, oni go również szanowali.

Nie chciał się przeprowadzić do Pakistanu?

Mówił o tym wiele razy. Żartował, że kupi kawałek ziemi, stado i zostanie pasterzem. Nie miałby żadnego problemu, aby tam się osiedlić. On z jednej strony był samotnikiem, z drugiej uwielbiał spotkać się z ludźmi i tak po prostu pogadać. Rola pasterza była więc dla niego skrojona na miarę.

To czemu tego nie zrobił?

Zafiksował się na to pierwsze, zimowe wejście na Nangę. Tylko to się dla niego liczyło.

Dlaczego? Jak to tłumaczył?

Że da mu to taką sławę i takie pieniądze, że pospłaca długi i zacznie żyć.

Nawet gdyby jako pierwszy wszedł na Nangę zimą (ostatecznie zrobili to: Simone Moro, Muhammad Ali i Alex Txikon w 2016 roku), to przecież nie zostałby nagle bogatym człowiekiem.

Pan to wie, ja to wiem, "Czapa" nie chciał tego dopuścić do siebie. On wierzył, że stanie się celebrytą, będzie jeździł po całym świecie z prelekcjami, będzie opowiadał o sukcesie, że awansuje do światowej czołówki himalaistów. Imponowało mu życie sportowego celebryty. Z drugiej strony nie robił nic, aby zadbać o przygotowanie fizyczne. Nie trenował regularnie. Regularnie to pił piwo.

???

"Czapa" miał problemy z nałogami, z narkotykami, to przecież znana publicznie historia. Wyszedł z tego. Jednak on zawsze musiał mieć jakiś nawyk, który przeradzał się w nałóg. Jak akurat nie pił dużo piwa, to przerzucał się na sok pomarańczowy i potrafił wypić dziennie po kilkanaście litrów.

Wróćmy na Nangę. Pan też pojechał na tę górę.

Tak, zimą 2015/16. Miałem być dwa lata wcześniej, ale pokłóciłem się z "Czapą", a na dodatek nie mogłem spiąć budżetu i odpuściłem.

Na jaką wysokość pan doszedł?

6650 m n.p.m. Na takiej wysokości nie mogłem spać. A to powodowało, że po dwóch, trzech dniach byłem tak słaby, że musiałem schodzić do bazy.

Tomasz Dziobkowski próbował swoich sił na zboczach Nanga Parbat. Fot. Michał Dzikowski
Tomasz Dziobkowski próbował swoich sił na zboczach Nanga Parbat. Fot. Michał Dzikowski

Nie był pan z Mackiewiczem.

Nie, "Czapa" wspinał się wtedy na Nangę zupełnie od drugiej strony z Elisabeth Revol.

Był pan raz w Himalajach, jeździł pan też w Alpy, chodził po polskich górach, trenował wspinaczkę sportową. A teraz?

Zmieniły mi się priorytety, nie pamiętam, kiedy ostatnio się wspinałem. Pracuję przy montażu farm elektrowni wiatrowych, więc niby mam cały czas kontakt z wysokością, ale to jednak nie to samo.

Czyli całkowicie odpuszcza pan już przygodę z górami?

"Góry do mnie dzwonią", ale póki co dobrze będzie, jak uda mi się wspiąć na ściankę, którą buduję w swoim nowym domu.

Kiedy w styczniu 2018 roku dowiedział się pan, że Mackiewicz i Revol atakują szczyt Nangi, co pan pomyślał?

Nie wziąłem tego na poważnie, bo Tomek zawsze atakował, albo prawie atakował szczyt.

To było igranie ze śmiercią?

Tak można powiedzieć. Idąc na szczyt z takim przygotowaniem i z tak mizerną aklimatyzacją, to było igranie ze śmiercią. O ile o Revol się nie obawiałem aż tak bardzo, bo wiedziałem, że to silna i wysportowana dziewczyna ze sporym doświadczeniem z wysokością, to o Tomka już tak. Kurde, przecież on nigdy na poważnie nie ćwiczył!

To czemu się zdecydowali?

Nie znam odpowiedzi. "Czapa" nam już nie zdradzi swoich motywacji. Powiem tylko, że na takiej wysokości zupełnie inaczej pracuje mózg. Kto wie, czy gdyby był w 100 procentach świadomy, czy jednak nie odpuściłby ataku szczytowego. Trzeba również pamiętać, że miał już powoli dość ciągłego zmagania się z tą jedną górą.

Aktualnie Tomasz Dziobkowski nadal pracuje "na wysokościach". Fot. Archiwum prywatne.
Aktualnie Tomasz Dziobkowski nadal pracuje "na wysokościach". Fot. Archiwum prywatne.

Czytaj także: Jego rodzina już nigdy nie odzyska ciała. Tym dramatem żył cały kraj, Polaka nie uratowano >>

Czytaj także:  Anna Solska-Mackiewicz: Jesteśmy z niego dumni. Energia Tomka wciąż żyje >>

Komentarze (1)
avatar
K.och.anowski
30.01.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Mój maszt stawia ustami śliczna panna :)