Zacisnęliśmy zęby - rozmowa z Mujo Tuljkoviciem, skrzydłowym Anwilu Włocławek

Mujo Tuljković odkąd tylko dołączył do Anwilu Włocławek, stał się bardzo ważnym zawodnikiem drużyny. Tym bardziej, że nominalnie jest jedynym niskim skrzydłowym spędzającym na parkiecie czterdzieści minut. Przeciwko Treflowi Sopot radził sobie świetnie, rzucając 10 oczek, zbierając dziewięć piłek i dwukrotnie asystując. Po meczu koszykarz odpowiedział na kilka pytań specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl.

Michał Fałkowski: Kilka lat minęło pomiędzy pierwszym, krótkim, ale jednak pierwszym pańskim pobytem we Włocławku, a momentem gdy niedawno parafował pan dłuższą umowę z klubem...

Mujo Tuljković: No rzeczywiście. Po raz pierwszy pojawiłem się tutaj w roku 2002 na testach. W kolejnym sezonie najpierw szukałem swojego szczęścia w Wiśle Kraków, by następnie podpisać krótki kontrakt z Anwilem. Po kilku meczach jednak rozstaliśmy się i zacząłem swoją podróż po Polsce (śmiech). Ogólnie bardzo fajnie jest tutaj wrócić.

Odnoszę wrażenie, że mówi pan, jakby Anwil był dla pana szczególnym klubem...

- Wszyscy wiemy czym jest Anwil dla Włocławka, dla jego kibiców. Wszyscy wiemy czym jest Anwil na koszykarskiej mapie Polski. Ja wielokrotnie miałem okazję grać dla tej publiczności, z tym, że nie była mi ona przychylna, bo nosiłem koszulkę rywala. Mimo to lubiłem tutaj przyjeżdżać, bo zawsze lepiej jest występować przy pełnych trybunach niż pustych. Znam Halę Mistrzów, znam klub, dlatego cieszę się, że tutaj jestem.

Nie biorąc pod uwagę spotkań sprzed sześciu lat, debiut w Warszawie miał pan wymarzony...

- A tak, debiucik był naprawdę fajny (śmiech). Sam byłem zaskoczony, że czułem się tak dobrze, choć muszę przyznać, że zmęczenie dawało mi się we znaki. Przyjechałem do Włocławka zaledwie kilka dni wcześniej, nie miałem zbyt wiele okazji trenować z drużyną, ale cóż... Przeprowadzki i szybkie aklimatyzacje to również element koszykówki. A na dodatek początek sezonu jest taki, że gra się co dwa-trzy dni i teraz zmęczenie jest coraz bardziej odczuwalne. Dlatego muszę się szybko koncentrować, zaraz mamy kolejny mecz, a potem już gramy systemem weekendowym, więc będzie więcej czasu na regenerację.

Mówi pan o zmęczeniu i nie ma co się dziwić. Z marszu wszedł pan do pierwszej piątki drużyny i, wobec kontuzji Bartłomieja Wołoszyna, gra pan całe czterdzieści minut...

- No tak i stąd to zmęczenie. Nie jestem jednak aż tak zmęczony, by narzekać (śmiech). Wspomnę to, o czym mówiłem przed chwilą - trzeba wziąć się w garść i wytrzymać pierwsze trzy mecze sezonu. Dlatego jak się jest na parkiecie, to trzeba wszystko tam zostawić, a po zakończeniu spotkania - odpoczywać.

Suma sumarum pokonaliście Trefl Sopot kilkoma punktami, choć "kropkę nad i" można było postawić dużo wcześniej...

- To był bardzo trudny i nerwowy mecz, co widać chociażby po statystykach. To, co zagraliśmy zaraz po zmianie stron było kawałkiem naprawdę dobrej koszykówki. Trafialiśmy z każdej pozycji, nie pozwalaliśmy rywalowi na nic pod koszem bronionym i wyszliśmy na wysokie prowadzenie. Tylko, że później nastąpiła dekoncentracja i rywale to wykorzystali. Cieszę się z tego, że w końcówce zacisnęliśmy zęby, zaczęliśmy grać twardo i wygraliśmy. To najważniejsze.

Co zdecydowało o wygranej?

- Szybko oprzytomnieliśmy, gdy Trefl nas doszedł i wzięliśmy się w garść. Przez kilka wcześniejszych minut, gdy nas doganiali, nie bardzo wiedzieliśmy jak mamy im się przeciwstawić, ale w najważniejszym momencie postawiliśmy dobrą obronę i wyszliśmy na cztery-pięć punktów przewagi. Gdy końcówka jest tak nerwowa, te kilka oczek to wielka zaliczka i stąd nasze zwycięstwo.

Powróćmy jeszcze do trzeciej kwarty. Wspomniał pan o dekoncentracji. Skąd ona się wzięła? Mieliście już siedemnaście punktów przewagi...

- Właśnie to jest w tym wszystkim najgorsze. Nie wiem, może stwierdziliśmy, że już jest po meczu i podświadomie się rozprężyliśmy? To jest sport i jeśli coś robisz, musisz być skoncentrowany od początku do końca. W koszykówce w ciągu jednej sekundy możesz wygrać mecz, albo go przegrać. Ponadto chciałbym coś zaznaczyć: odkąd tu przyjechałem, bardzo podoba mi się system, nad którym pracujemy. Widać pewne efekty, jest kilka pozytywów, ale jest też jeszcze sporo rzeczy do do dopracowania. I może właśnie gdy detale ulegną poprawie, wówczas takie błędy nie będą mieć miejsca.

Z ust kibiców sopockich, czy nawet koszykarzy Trefla często po meczu padało zdanie: "Przegraliśmy przez głupie zachowanie Hawkinsa." Zgodzi się pan z tym?

- Nie można tak mówić, bo koszykówka to gra zespołowa i wszyscy odpowiadają zbiorowo. Z drugiej jednak strony Amerykanin zachował się tak, jak powinno się uczyć młodych graczy, by się nie zachowywali (śmiech). Rozmowy z sędziami, głupie niesportowe faule czy demonstrowanie wściekłości - to wszystko odbija się później negatywnie i uważam, że jest niepotrzebne.

Zakończył pan mecz z dorobkiem 10 punktów i 9 zbiórek. Double-double było blisko, ale mniemam, że nie to jest najważniejsze....

- Nawet bardzo mało ważne. Ogólnie grało mi się dobrze, może nie tak, jak w Warszawie, ale całkiem nieźle. Parę trójek nie wpadło do kosza, ale to raczej wina zmęczenia, o czym już rozmawialiśmy. Na szczęście mamy trochę wolnego, więc do soboty zdążę się zregenerować.

Komentarze (0)