W ekipie Panathinaikosu Ateny, najlepszym zespole Starego Kontyntentu, tylko jeden koszykarz jest starszy od niego (Sarunas Jasikevicius). I tylko jeden jest starszy od niego stażem (Kostas Tsartsaris). O kim mowa? Oczywiście o jednym z najbardziej wartościowych skrzydłowych w Europie, 32-letnim absolwencie uczelni Arizona State, Mike’u Batiste. I nie byłoby w sumie w tym nic dziwnego, wszak zawsze ktoś musi być najstarszy stażem czy wiekiem, lecz do niezwykłej rzadkości należy fakt, że rolę tę w czołowym klubie Europy pełni nie-Grek, ani nawet nie-Europejczyk, ale Amerykanin, który swoją karierę chciał związać przede wszystkim z NBA. Jego sportowe życie potoczyło się jednak inaczej, zaś on przyjął ją bez mrugnięcia okiem, pokornie tak jak nakazuje mu religijna postawa. I dziś jest wielokrotnym złotym medalistą różnych rozgrywek europejskich.
Mierzący 203 cm wzrostu skrzydłowy przygodę z NCAA skończył w roku 1999, notując średnie na poziomie 16,7 punktu, 6,9 zbiórki i 2,4 asysty, zaś rozdając 83 bloki ogółem, zajął piąte miejsce w historii swojego uniwersytetu. Wyniki dobre, ale nie na tyle by móc zrealizować marzenia o NBA. Stąd przez dwa lata koszykarz błąkał się po różnych, słabszych klubach w Europie. W Treście nie znalazł zatrudnienia ze względu na kłopoty z kolanem, nie za dobrze wiodło mu się także w Laurentanie Biella, lecz jego talent wybuchnął w Spirou Charleroi - 23,8 punktu i 11,8 zbiórki w lidze oraz 16,1 punktu i 9,2 zbiórki w Eurolidze.
Trudno powiedzieć, czy to te występy dały podstawy pod jego późniejszy angaż w Memphis Grizzlies przed sezonem 2002/2003, ale z pewnością w tym pomogły. Batiste, zanim trafił do stanu Tennessee, szukał jeszcze swojego szczęścia w barwach Los Angeles Clippers, o czym sam opowie za chwilę, lecz nie znalazł uznania w oczach sztabu szkoleniowego. Skorzystali na tym jednak przedstawiciele "Niedźwiadków", pozwalając wystąpić Amerykaninowi w 75 meczach na parkietach NBA. Tamte rozgrywki zawodnik zakończył z dorobkiem 6,4 punktu i 3,4 zbiórki - obiecująco, aczkolwiek za mało by utrzymać się w lidze.
Choć sam Batiste przyznaje, iż nie był załamany, po spędzeniu w lidze, która była jego marzeniem, tylko jednego sezonu, na pewno mocno przeżył rozstanie. Jak sam podkreśla, wówczas z pomocą przyszła mu Biblia i religia. Czytając ją, uzbrajał się w cierpliwość i pokorę, które po kilku miesiącach zostały nagrodzone telefonem od samego Żeljko Obradovicia. Serbskiego trenera i najważniejszego architekta potęgi Panathinaikosu Ateny w pierwszej dekadzie XXI wieku. Koszykarz nie zastanawiał się ani chwili i już po roku mógł cieszyć się z pierwszego mistrzostwa Grecji; następnie z pierwszego dubletu (mistrzostwo i Puchar Grecji), a w roku 2007 Batiste walnie przyczynił się do tripletu - do dotychczasowych sukcesów doszło jeszcze zwycięstwo w Eurolidze.
Trwający obecnie sezon jest więc siódmym dla Batiste’a w Panathinaikosie Ateny, a praktycznie każdy z nich był pasmem sukcesów. W ciągu ostatnich sześciu lat zespół Amerykanina za każdym razem wygrywał ligowe rozgrywki ESAKE (2004/2009), pięciokrotnie zdobywał Puchar kraju (2005/2009), dwukrotnie zwyciężał w elitarnej Eurolidze (2007 i 2009), a sam koszykarz czterokrotnie wybierany był do Meczu Gwiazd ligi (2005/2006 i 2008/2009). W swoim najlepszym okresie pod względem indywidualnym notował średnio 13,3 punktu i 6,6 zbiórki, choć tak naprawdę jego siłą jest przede wszystkim stabilizacja formy. W ciągu sześciu sezonów, biorąc pod uwagę ESAKE oraz Euroligę, Amerykanin tylko dwukrotnie zszedł poniżej poziomu 10 oczek na mecz. Nic więc dziwnego, że włodarze Panathinaikosu co i rusz przedłużają z nim umowę, które obecnie kosztuje ich 1,5 miliona dolarów za sezon.
Wygląda jednak na to, że romans Batiste’a z greckim klubem jest na całe życie, czyli w przypadku koszykarza - do końca sportowej kariery. Przez halę OAKA przewinęło się bowiem w ostatnich latach wielu europejskiej klasy zawodników zagranicznych, ale żaden obcokrajowiec nie mógł i nie może równać się z Amerykaninem pod względem uznania, które ten ma w oczach fanów i sterników klubu.
PRZEDSTAWIENIE:
1. Nazywam się… Michael Batiste, choć wszyscy w Europie mówią do mnie zdrobniale - Mike. Moja mama dała mi to imię, gdyż zajmuje bardzo ważne miejsce wśród innych. Nie nazwała mnie tak na cześć żadnego ze sportowców czy celebrytów, ale ze względu na archanioła Michała, który jest obrońcą Boskiego Nieba i ma pod sobą wszystkich innych aniołów. I ja naprawdę czuję, że jest to specjalnie imię.
2. Urodziłem się… w Inglewood w Kalifornii 21 listopada 1977 roku. Ta miejscowość w obrębie Los Angeles to mój prawdziwy dom, choć wychowałem się w Long Beach. Urodziłem się w Szpitalu Centinela (Wartowniczka - przyp. M.F.) dokładnie naprzeciwko Great Western Forum, czyli dawnej hali Los Angeles Lakers, w której drużyna wygrywała wiele mistrzostw NBA. Jak sobie pomyślę o tym, że zaraz za rogiem koszykarze, którzy byli moimi idolami, wygrywali mecz za meczem, to przechodzi mnie dreszcze emocji.
3. Kiedy byłem dzieckiem zawsze… wpadałem w kłopoty. Razem z moim bratem chcieliśmy być tacy, jak nasz tata. On pracował jako mechanik, a my często podkradaliśmy mu narzędzia i próbowaliśmy rozbierać jakieś przyrządy czy całe samochody, by potem naprawiać je i składać w całość od nowa. Cóż, wiedzę mieliśmy zerową i nawet nie byliśmy świadomi jak używać pewnych narzędzi (śmiech). No ale chcieliśmy być jak nasz ojciec, myśląc, że możemy rozbierać samochody i naprawiać je.
4. Teraz, kiedy jestem starszy… jestem człowiekiem, który w listopadzie przekroczył 32 rok życia. Widzę jak z wiekiem nabieram mądrości i co dzień staję się coraz bardziej rozsądny i odpowiedzialny. Wolny czas chcę poświęcać żonie, z którą uwielbiamy leżeć na kanapie i czytać książki. A jeśli mamy zachciankę gdzieś wyjść, Ateny stoją przed nas otworem życia nocnego. Bardzo lubię główny deptak miasta z kinem i kręgielnią na czele.
5. Kiedy byłem dzieckiem moim koszykarskim idolem był… oczywiście Magic Johnson, ponieważ był mistrzem i zawsze chciałem grać jak on. Starałem się z całych sił, ale oczywiście Magic był i jest tylko jeden (śmiech). Lakers z lat 80-tych to z pewnością najlepsza drużyna tamtejszej dekady, a może nawet historii NBA? Tego nie wiem, ale ja swoje dzisiejsze umiejętności zawdzięczam również temu, że jako mały chłopiec oglądałem największych w akcji i bardzo chciałem być tacy jak oni.
POCZĄTKI:
1. W koszykówkę zacząłem grać… w sezonie 1981-82 kiedy miałem zaledwie pięć lat. Wtedy po raz pierwszy, zainspirowany wielkim Magikiem Johnsonem i mistrzostwem Lakersów, wziąłem piłkę do koszykówki i wyciągnąłem mojego tatę by poszedł ze mną porzucać do kosza na podwórku.
2. Wybrałem koszykówkę, ponieważ… właściwie nie ponieważ, a z powodu Magica Johnsona, o czym już wcześniej mówiłem. Jednakże gdy stawałem się coraz starszy, powoli docierało do mnie, że koszykówka to nie tylko gwiazda Los Angeles Lakers, ale mnóstwo innych, równie wybitnych postaci. Ponadto zdecydowałem się grać w basket, bo podczas gry czułem, że jestem wolny. Mój umysł nie był zaprzątnięty niczym a wszelki stres i problemy znikały. Przecież ja dorastałem w Long Beach, mieście ogarniętym i zdominowanym przez wojny gangów i dilerów narkotyków, więc koszykówka zawsze pozwalała mi uwolnić się od tego wszystkiego i spojrzeć na życie pozytywnie. Wielu moich kolegów zostało zabitych, albo wylądowali w więzieniu, a ja bardzo mocno nie chciałem do nich dołączyć.
3. Trenerem, który wpłynął na mnie w największym stopniu był… mój szkoleniowiec w szkole średniej, Quentin Brown. Zawsze sterował mną bym kierował się w dobrą stronę i kiedyś nawet przedstawił mi taki projekt, w którym zaprezentował dobre strony koszykówki oraz to, co ten sport może mi i mojej rodzinie dać. Jestem mu niezmiernie wdzięczny za to, że pokazał mi drogę.
4. Kiedy byłem młodszy nigdy nie chciałem przerwać przygody z koszykówką, bo… Odpowiem tak: od małego koszykówka była dla mnie ważna, ale nie na tyle bym zaczął myśleć o niej na poważnie. Coś zmieniło się w szkole średniej u wspomnianego trenera Browna, ale to nadal nie była jakaś wiążąca deklaracja. Dopiero gdy Brown wezwał mnie pewnego dnia do swojego gabinetu i pokazał tony maili od uniwersytetów, które widziałby mnie w swoich zespołach, wówczas zrozumiałem, że muszę starać się z całych moich sił, bo któregoś dnia w przyszłości ktoś może chcieć mi płacić za to co kocham.
5. Będąc młodym graczem zawsze marzyłem, że pewnego dnia będę grał w… NBA oczywiście i w sezonie 2002/2003 moje marzenie stało się rzeczywistością, kiedy to Memphis Grizzlies dało mi tę szansę. Ogółem rozegrałem w barwach tej drużyny 75 spotkań i spisywałem się całkiem nieźle.
DOŚWIADCZENIE:
1. Najlepszy mecz mojej kariery miał miejsce… Mówimy o indywidualnym występie? OK. Więc kiedyś grałem w barwach Los Angeles Clippers podczas sezonu przygotowawczego 2002/2003 przeciwko moim ukochanym Lakers. Od początku byłem niesamowicie zmotywowany i rzutem w ostatnich sekundach przesądziłem o zwycięstwie mojej ekipy. W całym meczu miałem 19 punktów i siedem zbiórek, choć ważniejszy dla mnie był tamten decydujący rzut. Grając w Panathinaikosie miałem sporo lepszych spotkań pod względem statystycznym, ale tamtemu towarzyszyła specjalna otoczka.
2. Najgorszy mecz mojego życia miał miejsce… w szkole średniej. Już nie pamiętam przeciwko komu graliśmy, ale nie zdobyłem żadnego punktu, przestrzeliwując kilkanaście prób, miałem tylko jedną zbiórkę oraz ogrom fauli i strat. Trener Brown nie pozostawił na mnie wówczas suchej nitki.
3. Największy sukces mojego życia to… podpisanie kontraktu z Panathinaikosem Ateny. Kiedy dotarło do mnie, że nie będę grał już dłużej w NBA, byłem rozproszony i nie mogłem się na niczym skoncentrować. Szukam siebie w życiu. Wówczas, zupełnie niespodziewanie zgłosił się Panathinaikos, klub z wielką historią, tradycją i nazwiskami w składzie. Przychodząc do Aten bardzo chciałem stać się integralną częścią tej firmy i po kilku latach mogę bezsprzecznie powiedzieć, że udało mi się to, z czego jestem bardzo dumny.
4. Największa porażka mojego życia to… z kolei przygoda uniwersytecka. Grając w barwach Arizona State, musieliśmy pokonać USC, że dostać się do głównego turnieju NCAA. Wyszliśmy na parkiet bardzo zmotywowani, lecz równie szybko zupełnie odechciało nam się grać. Oni nas zmiażdżyli i wygrali różnicą 39 punktów! Do dziś gdy pomyślę o tamtym meczu, jestem trochę podenerwowany, także uważaj na kolejne pytania (śmiech).
5. Najlepszy klub, w którym miałem okazję grać to… oczywiście Panathinaikos ze względu na pasmo sukcesów, które nas spotkało odkąd jestem w tym klubie. Poza tym, ten klub charakteryzuje się pewną cechą, której brakuje innym. My w ostatnich trzech latach dwukrotnie wygraliśmy Euroligę i... nadal chcemy to robić! Inni odpuszczają, mówią: "Pięcioletni plan jest taki: jeden triumf w Eurolidze, trzy w kraju". Panathinaikos co roku chce tripletu: Euroligi, mistrzostwa oraz Pucharu Grecji.
PRZYSZŁOŚĆ:
1. Obecnie mam… 32 lata i myślę, że pogram jeszcze pięć lub sześć sezonów. Czuję się silny fizycznie, niedawno miałem bardzo dokuczliwą kontuzję, ale teraz jest już tylko złym wspomnieniem i mam nadzieję, że zdrowie będzie mi dopisywać. Powinno być dobrze.
2. Po zakończeniu kariery koszykarskiej zamierzam… zostać przy koszykówce w jakiś sposób. Jaki - tego jeszcze nie wiem, ale może zostałbym trenerem? Chciałbym być dla tych młodych chłopaków kimś, kim dla mnie kiedyś był Quentin. Fajnie byłoby dzielić się swoją wiedzą oraz kierować ich na dobre tory. Myślę, że po tylu mistrzostwach, tytułach i nagrodach, moje doświadczenie pomogłoby niejednej zbłąkanej duszy.
3. Mamy rok 2019. Widzę siebie… trenującego jakiś szkolny zespół, albo pracującego jako skaut. No i przede wszystkim widzę siebie jako odpowiedzialnego męża i przykładnego ojca. Zawsze chciałem być tatą i mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno bym był potrójnym. A jeszcze gdybym miał synów, to może poszliby w moje ślady i zostali sportowcami? Byłoby pięknie.
4. Marzę, że pewnego dnia… moje dzieci będą lepsze od swoich rodziców we wszystkim co robią: szkoła, sport i tak dalej. Marzę by dać im szansę takiego startu w życie, jakiego ja nigdy nie miałem.
5. Mając 60 lat będę żałował jedynie, że… mam nadzieję, że niczego nie będę musiał żałować. Chciałbym w tym wieku móc spojrzeć na swoje dzieci, na swoją przeszłość i powiedzieć: "Tak Mike... Miałeś godne życie i jako koszykarz, i jako człowiek. Było warto".
DOGRYWKA:
Jeszcze jedno na koniec chciałbym powiedzieć. Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim kibicom koszykówki, także tym w Polsce, dużo zdrowia i szczęścia i radości z tego co robicie. Z Polską kojarzy mi się oczywiście zespół Asseco Prokomu Gdynia, a także wiem, że organizowaliście ostatnio Mistrzostwa Europy. Kibicowałem oczywiście Grecji i zajęła trzecie miejsce. Widać, że koszykówka się u was rozwija. Jeszcze raz - Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku!