Paweł Prochowski: Powiew polskości w Eurolidze

Od bohatera do bohatera - tak można podsumować "karierę" Asseco Prokomu Gdynia (w poprzednich edycjach Sopot) w koszykarskiej Eurolidze. Podopieczni Tomasa Pacesasa z bohatera drugiego planu, który jeżeli już awansował do fazy Top 16, to z reguły pełnił rolę statysty, przeszli do metamorfozę i na chwilę obecną w grupie G są obok CSKA Moskwa głównymi bohaterami drugiej rundy Euroligi.

Być może jest to przedwczesna radość i hurraoptymizm. Jednak na pierwszy rzut oka naprawdę jest się z czego cieszyć i to już na tym etapie. Prześledźmy od początku przygodę Prokomu w rozgrywkach Euroligi.

Dla Prokomu to już szósty sezon w Eurolidze. Po raz pierwszy na europejskich salonach pojawili się w sezonie 2004/2005 i zaczęli z wysokiego C - awansu do Top 16. Tam jednak większej furory nie zrobili i odgrywając rolę drugo, a może nawet i trzecioplanową, szybko odpadli z europejskich rozgrywek.

W kolejnych sezonach przeplatali lepsze występy (awans do najlepszej szesnastki) z gorszymi (zakończenie przygody w Eurolidze na pierwszej rundzie). W tym sezonie nie zaczęło się obiecująco. Pierwszy mecz gdynianie dość niespodziewanie przegrali z EWE Baskets Oldenburg (swoją drogą dla Niemców było to jedyne zwycięstwo w Eurolidze). Druga kolejka przyniosła wysoką porażkę w Madrycie, natomiast premierową wygraną podopieczni Tomasa Pacesasa zanotowali w trzeciej kolejce, pokonując Armani Jeans Mediolan. Niemniej jednak dwa następne starcia koszykarze z Trójmiasta przegrali i po pierwszej rundzie z bilansem 1:4 zajmowali miejsce w ogonie tabeli. Szczęśliwie dla nich identycznym bilansem pochwalić się mogły zespoły Armani Jeans i EWE Baskets, zatem gdynianie wciąż zachowywali szanse na awans do kolejnej rundy.

Rundę rewanżową pierwszego etapu Asseco Prokom rozegrał już nieco lepiej. Trzy zwycięstwa (w tym nad madryckim Realem), pozwoliły gdynianom świętować czwarty awans do Top 16. Tam znów nie dawano im większych szans. Jedynym zespołem, który wydawał się w zasięgu mistrza Polski, był Żalgiris Kowno. Unicaja Malaga i CSKA Moskwa wydawały się poza zasięgiem.

W pierwszej kolejce Prokom rozbił koszykarzy z Kowna różnicą 24 punktów. Zwycięstwo - spodziewane, różnica punktowa - już nie. Nieco sensacyjny pogrom Litwinów znalazł swoje potwierdzenie w kolejnym meczu w Maladze. Zadowalający jest nie tylko sam wynik końcowy (wygrana Prokomu 70:50), ale styl, w jakim zostało ono osiągnięte. Unicaja zaliczała już słabsze występy w tym sezonie (vide przegrana 16 punktami z francuskim Entente Orléans Loiret), ale Prokom nie tylko wygrał, ale znakomicie rozegrał trzecią kwartę. W niej Hiszpanie byli "na fali" i zniwelowali część strat, lecz mądra i przemyślana gra Polaków nie pozwoliła rywalom wyjść na prowadzenie, a na dodatek spowodowała, że w ostatniej kwarcie Unicaja została wręcz rozbita.

Prawdziwy sprawdzian miał nastąpić w meczu z CSKA w Moskwie. Po dobrym meczu ostatecznie Asseco Prokom nieznacznie uległ Rosjanom. Jednak już w rewanżu gdynianie okazali się lepsi od "Czerwonej Armii" i wygrali 88:81. Po czterech kolejkach Top 16 mistrzowie Polski zajmują drugie miejsce z identycznym bilansem jak prowadzące CSKA i jest jedną nogą w najlepszej ósemce drużyn w Europie.

- Spokojnie z gratulacjami - odpowiadają zgodnie gdynianie. Odpowiedź istnie dyplomatyczna, ale i tak każdy wie, że w głowach koszykarzy Prokomu gdzieś już się zalęgła cząsteczka pewności siebie, spowodowana awansem do kolejnej rundy. Tylko kataklizm mógłby Prokomowi zabrać ten upragniony awans, ale też jeden z największych sukcesów współczesnego polskiego basketu. Oczywiście, w sporcie wszystko jest możliwe, dopóki piłka w grze i tak dalej. Jednak scenariusz, w którym Unicaja lub Żalgiris mogłyby awansować kosztem Prokomu czy CSKA jest doskonałym materiałem na film z happy endem.

Pojawia się zatem teraz pytanie: czy można już świętować? Oczywiście, rozgrywki wciąż są w toku, Prokom może szybko odpaść albo zawojować Europę. Jednak niezależnie od wyniku, który gdynianie osiągną, już teraz zapisali się na stałe w kartach historii polskiej koszykówki. W końcu można zasiąść przed telewizorem bądź wybrać się do hali i oglądać mecz, którego motywem przewodnim nie będzie pytanie "ile dzisiaj przegramy", ale pojedynek, który będzie stał na wysokim poziomie, a wynik będzie sprawą otwartą do ostatnich sekund.

Ktoś może zarzucić mi hurraoptymizm. Owszem, ale jest on jak najbardziej uzasadniony. W końcu, zrzucając wyniki na dalszy plan, mamy typowy polski powiew świeżości w Eurolidze. Jak długo on potrwa? Życzyłbym sobie jak najdłużej. Obyśmy podczas Final Four w Paryżu byli świadkami kolejnych pasjonujących spotkań z udziałem mistrza Polski. Niemożliwe? A czy bilans 3:1 po czterech kolejkach jeszcze dwa-trzy miesiące temu byłby niemożliwy? Jak najbardziej tak...

Źródło artykułu: