Miniony sezon na długo zapisze się w annałach radomskiego AZS-u Politechnika. Do studenckiej ekipy trafiło bowiem przed nim wielu nowych graczy, jak się później okazało, niezwykle wartościowych, zarówno jako koszykarze, jak i ludzie. Miało to właśnie ogromne znaczenie dla atmosfery w zespole, w szatni i na parkiecie. I nie ma przesady w stwierdzeniu, że każdy z zawodników poszedłby za swoim kolegą z drużyny w ogień. Zresztą przekonało się o tym kilku zawodników z przeciwnych drużyn, którzy nerwowe sytuacje na parkiecie chcieli rozstrzygać innymi niż sportowe metodami. Gdy jednak przyszło mu stanąć naprzeciw kilku zawodnikom z Radomia, szybko pasowali.
Gdyby i tego było mało, gra w koszykówkę dla zawodników AZS-u nie jest tylko etapem zarobkowym, ale sposobem na życie, pasją, wręcz całym światem. Dlatego też w poczynaniach radomian widać było polot, a efektywne zagrywki sprawiły, że trybuny hali Politechniki z meczu na mecz zapełniały się coraz większymi rzeszami fanów.
W drugiej części sezonu zasadniczego AZS Politechnika Radomska udowodnił, że należy do najlepszych w stawce i gdyby nie kilka głupich wpadek z poprzedniego okresu, akademicy mogliby śmiało mogliby walczyć nawet o drugą lokatę. Co więcej, obserwatorzy zmagań podkreślili, że obok Pogoni Ruda Śląska i Unii Tarnów, AZS-iacy z Radomia grają najładniejszy basket w lidze. To prawda, że był on nieco szalony, niepozbawiony błędów i strat, ale jak się okazało w tym szaleństwie była ich metoda.
Ogromną robotę w zespole wykonywał Paweł Lewandowski. Zresztą takich graczy z fantazją było wśród Akademików bez liku. To taki Paweł Piros, który potrafił spudłować siedem trójek z rzędu, żeby za chwilę trafić te dwie najważniejsze. Albo Grzegorz Zadęcki, niby spokojny i opanowany, ale w wielu sytuacjach niezastąpiony. Furorę w końcówce sezonu zasadniczego zrobił tymczasem Tomasz Czajkowski - król zbiórek i zaliczonych "double-double". A byli jeszcze: kapitan - Hubert Hernik, strzelec - Grzegorz Mordel czy Rafał Sebrala, Artur Kulik i Robert Cetnar.
Michał Szczytyński tymczasem nie rzucał zbyt często, pudłował osobiste, ale i tak był graczem kluczowym. Czasem wystarczyło mu 10 minut w meczu, żeby odwrócić jego losy, złapać na faul najgroźniejszego strzelca rywali, wykazać się boiskowym cwaniactwem. Zresztą, kiedy "Majkela" zabrakło, AZS poniósł z Cracovią Kraków najgłupszą porażkę.
Sezon podopieczni Marka Brzeźnickiego zakończyli elektryzującą kibiców konfrontacją z Rosą. I zapewne nawet po porażce przeszliby do porządku dziennego, gdyby nie kuluarowe informacje, że mógł to być ostatni mecz zespołu z koszykarskiej sekcji tego klubu. Czy jednak te wieści się sprawdzą, dowiemy się w czerwcu.