LeBron James wybierał się do Wietrznego Miasta po kolejną wygraną, która przybliżyłaby jego zespół do kolejnej rundy playoff. Gospodarze mieli zupełnie jednak inne cele. W trzeciej kwarcie prowadzili nawet różnicą 21 punktów. Świetnie spisywał się duet Derrick Rose - Kirk Hinrich. Pierwszy miał 31 punktów, a drugi dorzucił ich 27.
- Po meczu mało co nie zemdlałem. Na parkiecie zostawałem sporo zdrowia. Przyda mi się trochę odpoczynku - powiedział jeden z bohaterów Chicago.
Spora przewaga miała zły wpływ na miejscowych. Byki nie były dobrze przygotowane na szarżę Kawalerzystów i zafundowali swoim kibicom prawdziwy horror. Cavs do boju prowadził nie kto inny jak James (39 pkt). Po jego trójce na 11 sekund przed końcem Cavs przegrywali zaledwie 102:104. Bulls uciekli na cztery oczka, ale rzutem z dystansu odpowiedział Mo Williams. Podopieczni Mike'a Browna nie odpuszczali. Sfaulowali Luola Denga, który pomylił się przy drugiej próbie. Piłkę zebrał Anthony Parker, który popędził ile sił w nogach i wraz z końcową syreną próbował trafić do kosza z połowy boiska. Ku radości miejscowych fanów rzut okazał się niecelny.
Cavaliers pomimo porażki zachowują spokój. - Jeśli zagramy tak jak w w drugiej połowie, to seria zakończy się szybko - skonstatował Anderson Varejao.
Chicago Bulls - Cleveland Cavaliers 108:106 (32:21, 24:24, 23:23, 29:38)
Chicago: Derrick Rose 31 (7 as), Kirk Hinrich 27, Luol Deng 20, Joakim Noah 10 (15 zb), Brad Miller 10, Taj Gibson 8, Ronald Murray 2, James Johnson 0.
Cleveland: LeBron James 39 (10 zb, 8 as), Mo Williams 21, Antawn Jamison 10 (11 zb), Anthony Parker 8, Delonte West 7, Shaquille O'Neal 6, Jamario Moon 3, Anderson Varejao 3, Zydrunas Ilgauskas i J.J. Hickson po 0.
Stan rywalizacji: 2:1 dla Cleveland
Komplet publiczności w Ford Center zagrzewał do walki zawodników Oklahoma City Thunder. Doping nie ustawał nawet, kiedy miejscowi tracili do Jeziorowców dwanaście punktów. - Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takiego hałasu. Swoimi zagraniami zachęcaliśmy ich do jeszcze głośniejszego dopingu - powiedział James Harden.
Kevinowi Durantowi i spółce dopiero w trzeciej kwarcie udało się dojść koszykarzy z Kalifornii. Na 53 sekundy przed jej końcem lider Grzmotu doprowadził do remisu po 74. Dzięki temu podopieczni Scotta Brooksa złapali wiatr w żagle i walczyli z Lakers jak równy z równym. Po kolejnym trafieniu Duranta na 8:41 przed zakończeniem spotkania Thunder wyszli na prowadzenie, którego nie oddali do samego końca. Gospodarze musieli odpierać napór ze strony Los Angeles Lakers. 13,5 sekundy przed końcową syreną po akcji Kobe Bryanta przewaga Thunder stopniała do zaledwie dwóch punktów (96:98).
Jeziorowcy widząc szanse na zwycięstwo szybko sfaulowali Duranta. Był to najgorszy z możliwych wyborów, ponieważ lider miejscowych nie pomylił się na linii i tym samym przypieczętował pierwsze zwycięstwo w playoffs teamu z Oklahoma City.
- Wygrana z obrońcami tytułu smakuje wybornie. Droga do awansu jest jednak bardzo długa i kręta. Niemniej jednak cieszę się, że daliśmy miastu chwile radości - stwierdził Durant, który był najlepszym strzelcem Grzmotu (29pkt).
Bardzo dobre spotkanie rozegrał także Russell Westbrook, który wraz z KD zdobył 22 z 23 ostatnich punktów drużyny. Obrońca Thunder zaliczył 27 oczek i miał 8 zbiórek.
Po stronie przegranych najwięcej punktów (24) miał Bryant. Sporo do życzenia pozostawia jednak jego skuteczność (10/29 z gry).
Oklahoma City Thunder - Los Angeles Lakers 101:96 (22:27, 21:23, 31:25, 27:21)
Oklahoma City: Kevin Durant 29 (19 zb), Russell Westbrook 27 (8 zb), James Harden 18, Jeff Green 10, Thabo Sefolosha 6, Serge Ibaka 6, Nenad Krstić 3, Nick Collison 2, Eric Maynor 0.
Los Angeles: Kobe Bryant 24 (8 as), Pau Gasol 17 (15 zb), Derek Fisher 17, Andrew Bynum 13 (7 zb), Ron Artest 11, Lamar Odom 8, Shannon Brown 4, Jordan Farmar 2, Luke Walton 0.
Stan rywalizacji: 2:1 dla Los Angeles
Długo po nocach koszykarzom z Portland będzie śniło się trzecie spotkanie tegorocznych playoffs i Jason Richardson. Blazers nie mieli po swojej stronie żadnych atutów i na własnym parkiecie zostali praktycznie zdeklasowani przez Słońca, a jeden z ich graczy zaaplikował gospodarzom aż 42 punkty.
Zespół z Arizony odniósł w Rose Garden przekonywujące zwycięstwo. W zasadzie ani razu prowadzenie Suns nie było zagrożone. Na przerwę przyjezdni schodzili przy wyniku 66:39 dla nich. Blazers za grę wzięli się dopiero po przerwie, kiedy to zaczęli niwelować straty. W czwartej kwarcie dzięki trójkom Rudy'ego Fernandeza udało się miejscowym dojść Phoenix na 80:91. Na więcej podopiecznych Nate'a McMillana nie było już stać.
Na domiar złego Portland w pierwszej połowie straciło Nicolasa Batuma, który doznał urazy barku. Więcej na parkiecie się nie pojawił.
Portland Trail Blazers - Phoenix Suns 89:108 (16:34, 21:32, 23:15, 29:27)
Portland: LaMarcus Aldridge 17 (7 zb), Martell Webster 14 (8 zb), Jerryd Bayless 14, Rudy Fernandez 12, Andre Miller 11 (9 as), Marcus Camby 6 (10 zb), Dante Cunningham 6, Juwan Howard 4, Nicolas Batum 3, Jeff Pendergraph 2, Travis Diener i Patrick Mills po 0.
Phoenix: Jason Richardson 42 (8 zb), Amare Stoudemire 20, Steve Nash 13 (10 as), Goran Dragić 10, Grant Hill 8 (7 zb), Leandro Barbosa 6, Channing Frye 4, Jared Dudley 3, Louis Amundson 2, Jarron Collins 0.
Stan rywalizacji: 2:1 dla Phoenix