Wychował się w szkółce Sakalai Wilno, potem przez sześć lat był koszykarzem Lietuvosu Rytas Wilno, następnie na dwa sezony przeniósł się do Benettonu Treviso. Od 1996 do 2006 roku Ramunas Siskauskas jawił się koszykarskiej Europie jako jeden z wielu utalentowanych, bardzo dobrych zawodników. Tylko jako jeden z wielu. Wszystko zmieniły rozgrywki 2006/2007. W lato poprzedzające tamten sezon litewski skrzydłowy podpisał kontrakt z Panathinaikosem Ateny a w kilka miesięcy później zapewnił greckiemu klubowi powrót na mistrzowski tron Euroligi. W decydującym spotkaniu rzucił 22 punkty, miał pięć asyst i cztery zbiórki.
- Wiem jakie to uczucie wygrać największe trofeum w Europie. Wszyscy, którzy są mistrzami, zaczynają mieć pewną obsesję kolejnych mistrzostw. Pierwsze złoto, drugie, trzecie i kolejne. To dlatego gramy w koszykówkę. Żeby na koniec rozgrywek być najlepszymi a w rok później to powtórzyć - tłumaczy Siskauskas, który po sezonie spędzonym w Panathinaikosie przeniósł się do CSKA i zgodnie z własnym nastawieniem, wywalczył z rosyjskim hegemonem drugie w swojej karierze mistrzostwo Euroligi.
Wynik ten mógłby być jeszcze bardziej efektowny, lecz w zeszłym sezonie Litwin musiał pogodzić się z porażką. "Armia Czerwona" pokonała w półfinale Final Four w Berlinie Regal FC Barcelona, lecz w wielkim finale musiała uznać wyższość... Panathinaikosu, byłego pracodawcy Siskauskasa. 31-letniego wówczas zawodnika porażka zabolała podwójnie. Nie dość, że jego klub przegrał złoty medal, to on spudłował decydujący w ostatniej sekundzie spotkania. Gdyby trafił, CSKA wygrałoby różnicą jednego punktu. - Oczywiście, że pamiętam ostatni rzut, ale to jest przeszłość i już mnie nie wkurza. Jasne, że gdybym trafił, wygralibyśmy, ale co się stało, to się nie odstanie. Nie mogę już nic zmienić. Czasami się trafia, czasami nie. Wtedy się nie udało i teraz zrobię wszystko by to już się nigdy nie powtórzyło - zapowiada zawodnik moskiewskiej drużyny.
Skład CSKA zmienił się nieco w porównaniu z poprzednim sezonem. Nie ma już w zespole Erazema Lorbeka i Terence’a Morrisa, a także Nikosa Zisisa. Na ich miejsce klub nie zatrudnił żadnych znaczących wzmocnień, dokładając do zgranego trzonu jedynie młodych, ambitnych Rosjan. Mimo to, w drużynie nadal jest kilku koszykarzy, jak Trajan Langdon, Viktor Khryapa czy właśnie Siskauskas, których doświadczenie będzie na wagę złota. - To wiele znaczy zwłaszcza gdy dochodzi do nerwowej końcówki. Nieograni zawodnicy popełniają wówczas błędy, bo nie wiedzą jakie w danej sytuacji jest najlepsze rozwiązanie. Doświadczeni, którzy mają za sobą kilka podobnych spotkań, wiedzą co robić by wygrać - twierdzi Litwin.
Jednakże według skrzydłowego CSKA nie tylko doświadczenie będzie odgrywało kluczową rolę. - Jest wiele znaczących czynników. Dla mnie bardzo ważne jest by trzymać się blisko rywala, gdy ten za wszelką cenę stara się odskoczyć. Wtedy trzeba się spiąć i zagrać twardo w obronie. Trzeba być skoncentrowanym, trzeba być świeżym. Musisz mieć energię do gry i chęć do walki. Doświadczenie jest więc tylko jednym z elementów - dodaje Siskauskas, dla którego będzie to czwarty turniej Final Four z rzędu, a trzeci w barwach CSKA. Nie jest jednak w tym rankingu liderem.
- Dla mnie cztery imprezy to już dużo, więc w ogóle nie wyobrażam sobie co czuje J.R. Holden, który w Final Four grał siedem razy a teraz przymierza się do ósmego podejścia. I to z rzędu! Myślę, że on w ogóle nie zrozumiałby sytuacji, w której miałby nie grać Final Four. Jestem zaszczycony, że mogę występować z nim w zespole, a także dumny z własnych osiągnięć. Wierzę, że razem możemy poprowadzić drużynę do sukcesu - kończy swoją wypowiedź koszykarz CSKA. Rosyjska ekipa w półfinale paryskiej imprezy będzie musiała stawić czoło FC Barcelonie, którą pokonała w zeszłym sezonie w podobnych okolicznościach. Teraz dwa wielkie kluby ponownie zmierzą się ze sobą w batalii o grę w finale. Która wygra, będzie tylko o krok o spełnienia marzeń.