Mateusz Stępień: W piątek podpisał pan nowy kontrakt z Zastalem. Dlaczego zdecydował się pan na pozostanie w Zielonej Górze?
Maciej Raczyński: Nie widziałem przeszkód, dlaczego miałbym tego nie robić. Ostatnie pół sezonu, jakie tam spędziłem, wspominam bardzo miło: awansowaliśmy do ekstraklasy, w drużynie była fajna atmosfera. Dobrze układała mi się także współpraca z trenerem Herktem. Z władzami klubu szybko doszedłem do porozumienia w kwestii przedłużenia mojej umowy. I jestem z tego zadowolony.
W 2008 i 2009 roku pana decyzje dotyczące wyboru klubów nie były dobre. Górnik Wałbrzych i Sportino Inowrocław w sezonach, kiedy grał pan w tych drużynach spadły z ekstraklasy, a ponadto oba wciąż zalegają panu z wypłatami.
- Głęboko wierzę, że teraz będzie inaczej. Obie wspomniane ekipy sportowo źle skończyły w tamtych sezonach, ale niewiele na to wskazywało. Przed startem ligi były założenia, które śmiało można było osiągnąć. Jednak gdy coś zaczęło układać się nie po myśli, następowały zmiany: zespoły miały po trzech trenerów, a w Inowrocławiu doszło wiele roszad wśród zawodników. Wiele do życzenia pozostawiały też sprawy organizacyjne.
A jak w tych ostatnich kwestiach jest w Zielonej Górze?
- Pod tym względem klub stoi na wysokim poziomie. Przez te pół roku nie miałem powodów do narzekań. To także wpłynęło na moją decyzję o pozostaniu. Wiadomo, lepiej pracuje się w miejscu, gdzie wszystko jest zapięte na ostatni guzik, a tak jest w Zastalu.
W styczniu zamienił pan ekstraklasę na pierwszą ligę. Zastal, w którym występował pan po opuszczeniu Sportino, kilka miesięcy później awansował do TBL. Pana rozbrat z najwyższą klasą rozgrywkową trwać będzie więc tylko pół roku.
- Zgadza się, nie będę czekał zbyt długo na powrót do tej najwyższej ligi (śmiech). Nie żałuję swojej decyzji o tych przenosinach. Jeśli miałbym wybierać jeszcze raz, postąpiłbym identycznie. Jak to się mówi: czasem trzeba zrobić krok w tył, aby potem zrobić dwa do przodu.
Z jakimi zespołami, oprócz Zastalu, rozmawiał pan w tej letniej przerwie w kontekście gry w nadchodzącym sezonie?
- Agent informował mnie, że są zapytaniach od kilku drużyn, ale główne negocjacje wspólnie prowadziliśmy z Zastalem. Od początku sam też wyrażałem chęć pozostania w Zielonej Górze. Założeniem prezesa i trenerów w klubie było postawienie na trzon składu, który wywalczył awans, ja akurat do niego się zaliczałem i szybko się dogadaliśmy.
Z trenerem Zastalu Tomaszem Herktem, współpracował pan krótko, przez ostatnich kilka miesięcy, a jego nowym asystentem - Tomaszem Jankowskim jeszcze ani razu. Ma to jakieś znaczenie dla pana?
- Raczej nie. Trenera Herkta wcześniej nie znałem, a praca układała nam się dobrze od samego początku. Przedstawił mi swoją wizję, z każdymi kolejnymi zajęciami coraz bardziej wdrażał mnie w system gry, sam też wiedział, co ja mogę wnieść do zespołu. Wykorzystywał to w odpowiedni sposób. To naprawdę jest fachowiec w swojej dziedzinie.
Pytam o to, bo w ostatnim czasie z Andrzejem Adamkiem w Górniku i Andrzejem Kowalczykiem w Sportino, raczej nie było wam po drodze.
- W Wałbrzychu nie mogłem pogodzić się z tym, że jak objął nas trener Adamek, nie dawał mi szans na pokazanie się w meczach. Było to dziwne, bo na treningach nie miał do mnie żadnych uwagi i powtarzał, że wszystko jest OK. I tak, z zawodnika wyjściowej piątki stałem się dziesiątym, czy jedenastym do wejścia z ławki. Odżyłem dopiero po przyjściu trenera Młynarskiego. Już w pierwszym spotkaniu przeciwko PBG Basketowi udowodniłem, że potrafię dobrze grać (Górnik wygrał 78:73, Raczyński zdobył 18 punktów w ciągu 17 minut - przyp.red). Podobna sytuacja miała miejsce w Inowrocławiu. Tyle, że tam dostawałem dużo minut od trenera Karola, jako pierwszy rezerwowy. Niedługo potem pojawił się trener Kowalczyk i powtórzyło się to samo, co miałem w Górniku.
Wtedy postanowił pan odejść ze Sportino.
- Tak, bo nie mogłem sobie pozwolić, aby ten stan trwał dłużej. Kiedy już podjąłem decyzję o przenosinach do Zastalu, do klubu przyszedł trener Krutikow. Namawiał mnie na pozostanie, mówił, że widzi dla mnie miejsce w drużynie. Może grałbym u niego więcej i inaczej to wszystko by się potoczyło, ale już wtedy postanowiłem o zmianie otoczenia. Powiadomiłem o tym rodzinę, byłem po rozmowach z działaczami Zastalu.
Z jakimi nadziejami przystąpi pan do nowych rozgrywek?
- Na pewno z dużymi, i z wiarą, że nowy sezon będzie dla nas dobry. Jeśli wszystko ułoży się po naszej myśli, będziemy w stanie walczyć nie tylko o utrzymanie, ale o coś więcej. Mam nadzieję, że Zielona Góra, w której zainteresowanie koszykówką jest duże, będzie trudnym terenem dla każdego z naszych rywali. Jako beniaminek nie musimy bać się tego, że przegramy z Prokomem, czy Anwilem. To te zespoły muszą obawiać się, aby czasami nie ulec nam.
Przez ostatni rok wiele się u pana zmieniło - sportowo: zmiana klubu, wywalczenie awansu do ekstraklasy; ale też w życiu osobistym. Nieco ponad trzy miesiące temu został pan ojcem.
- Przy narodzinach synka akurat nie mogłem być. W ten sam dzień graliśmy pierwszy półfinałowy mecz z ŁKS-em. Dlatego dowiedziałem się o tym rano, gdy było już kilka godzin po wszystkim. Moja rodzina wiedziała, że czeka mnie ważne spotkanie i przez to nikt nie budził mnie w środku nocy. Jednak od czasu, kiedy żona do mnie zadzwoniła, aż do samej potyczki nie mogłem usiedzieć na miejscu (śmiech). Moja pozytywna energia udzieliła się chyba też reszcie zespołu, bo wygraliśmy (73:61 - przyp.red). Zaraz po tym pojechałem do Włocławka.
W piątek mówił mi pan, że w opiece nad z synkiem radzi sobie coraz lepiej (wywiad ten był przeprowadzany w sobotni wieczór - przyp.red).
- Na początku więcej obserwowałem (śmiech). Teraz już dużo pomagam. Kubuś jest zdrowy, ma się dobrze. Dzięki temu także ja jestem zadowolony.