Michał Fałkowski: Nie da się zacząć naszej rozmowy inaczej, niż od złożenia gratulacji za zwycięstwo nad mistrzem kraju Asseco Prokomem Gdynia...
Chris Burgess: Dziękuję bardzo. To było bardzo dobre spotkanie w naszym wykonaniu. Zagraliśmy bardzo dobrze w ataku i mocno w obronie i ostatecznie wygraliśmy. Myślę, że prezentowaliśmy się jak prawdziwy zespół, a na dodatek chyba bardziej chcieliśmy wygrać ten mecz, niż przeciwnicy.
I nie przeszkadza wam fakt, że mistrz Polski przyjechał do Zielonej Góry w składzie dalekim od ideału...
- Hm... Trochę szkoda, że zostawili swoich najlepszych koszykarzy w domu. Konfrontacja z drużyną euroligową byłaby bardzo dobrym doświadczeniem, bez względu na wynik. Ale postanowili wysłać drugi skład i to już nie moja sprawa. My wygraliśmy i z tego trzeba się cieszyć.
Zastal wygrał, a ty tymczasem zostałeś najlepszym strzelcem meczu z dorobkiem 19 oczek. Potwierdziłeś zatem wszystkie swoje mocne strony, z których słynąłeś grając w innych ligach...
- Zagrałem nieźle, chociaż spudłowałem też kilka takich rzutów, które normalnie trafiłbym bez problemu. Miałem tez sporo problemów z kondycją, ale to tylko dlatego, że późno rozpocząłem przygotowania z drużyną, a musiałem grać długo, bo nasz drugi center jest kontuzjowany. Dlatego cieszę się, że ogółem udało mi się pomóc zespołowi, trafiłem kilka ważnych prób, zwłaszcza w trzeciej kwarcie.
Takiego Chrisa Burgessa będziemy oglądać przez cały sezon? Agresywnego, zdobywającego sporo punktów zarówno pod koszem, jak i na obwodzie?
- Myślę, że mogę dać temu zespołowi nie tylko punkty. Owszem, mam nadzieję, że podczas sezonu będę trafiał i spod kosza, i z daleka, ale ważne są również inne aspekty koszykówki. Istotnym elementem są zbiórki, a przeciwko Prokomowi było ich trochę mało (pięć - przyp. M.F.). To jednak nie koniec, bo tym, co mogę dać temu zespołowi, jest również moje wieloletnie doświadczenie i umiejętność bycia liderem. Będąc jednym z najstarszych gości w zespole, mam nadzieję pomagać młodszym graczom w każdy z możliwych sposobów. Nie tylko na parkiecie, ale również poza nim.
Mówisz - doświadczenie. Grałeś w Australii, Korei Południowej, Portoryko, Turcji, na Ukrainie... To czyni cię lepszym zawodnikiem?
- Tak, definitywnie. To jest sprawa raczej oczywista, że rok po roku stawałem się lepszym graczem dzięki temu, że grałem w wielu ligach. Występowałem pod skrzydłami wielu trenerów, więc często musiałem dostosowywać się do różnych systemów, schematów, stylów gry czy filozofii szkoleniowców. Każde rozgrywki są inne, mają swoją specyfikę i klimat i tak naprawdę dobrym graczem jest ten, kto umie się zaadaptować w każdych warunkach. Czasami Amerykanin ma pełnić w drużynie kluczową rolę już z samego faktu, że jest Amerykaninem, a czasami jest tylko jedną z wielu opcji w ataku. Ja nie mam problemów z dostosowaniem się do różnych warunków i okoliczności, więc moja obecna postawa z pewnością jest wynikiem mojej kariery.
W którym zespole czułeś się najlepiej?
- Cairns Taipans w Australii. Bez dwóch zdań, ale nie tylko z powodu czysto sportowego, choć to też, bo zespół koszykarski był na bardzo wysokim poziomie i miał bardzo oddanych fanów. Bardziej chodzi mi o to, że w Cairns czułem się jak w domu, a po za tym to piękna okolica, bardzo blisko Wielkiej Rafy Koralowej. Czas wolny spędzałem bardzo aktywnie.
Teraz jednak grasz w Polsce, kraju zgoła odmiennym od Australii. Faktem jest jednak, że już od kilku lat cyrklowałeś wokół naszej ekstraklasy, począwszy od roku 2002 kiedy to byłeś bardzo blisko angażu w Anwilu Włocławek...
- Tak, to prawda. Przed sezonem 2002/2003 miałem okazję związać się z Anwilem, lecz tego nie zrobiłem. Generalnie, długo się wahałem, bo to miał być mój pierwszy zespół w profesjonalnej karierze. Właśnie skończyłem uczelnię Utah i nie chciałem popełnić żadnego błędu w doborze klubu.
Mówi się, że nie dogadałeś się z Anwilem przez... własny ślub. Czy to prawda?
- Tak, rzeczywiście, choć też nie do końca (śmiech). To było tak, że brałem ślub pod koniec sierpnia, a klub bardzo chciał bym przyleciał w tym terminie do Polski, bym wziął udział w okresie przygotowawczym drużyny i po tym, jeśli spodobam się trenerom Anwilu, podpiszę kontrakt. Nie do końca odpowiadała mi taka forma sprawdzenia moich umiejętności no i ten ślub... Nie mogłem przecież nie wziąć w nim udziału (śmiech). I kiedy sam nie wiedziałem co mam robić, nadeszło zaproszenie z Phoenix Suns. Gra w NBA zawsze była moim celem i marzeniem, więc sprawa sama się przesądziła. Ostatecznie nie dostałem angażu w Phoenix, ale to nie był czas stracony.
Rok później natomiast nadeszła oferta z Prokomu Trefla Sopot. Dlaczego nie podpisałeś umowy z aktualnym wicemistrzem kraju?
- Poleciałem nawet do Sopotu i udałem się z zespołem na obóz przygotowawczy do Niemiec. Niestety jakiś czas wcześniej doznałem kontuzji kostki i podczas wakacji sporo czasu spędziłem na rehabilitacji, nie będąc gotowym do gry na sto procent. Podczas wspomnianego obozu byłem w stanie biegać tylko przez dwie kwarty. Może po jakichś dwóch-trzech tygodniach treningów mógłbym grać już całe mecze. Klub jednak nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy i po czterech dniach bodajże odesłał mnie do domu. Czułem się wtedy fatalnie, dlatego tym bardziej cieszę się z naszego zwycięstwa w piątek.
Teraz jesteś graczem Zastalu Zielona Góra. Jak doszło do tego, że wreszcie podpisałeś kontrakt z polską ekipą?
- Bardzo cieszę się, że wreszcie trafiłem do Polski i z tego, że podpisałem kontrakt z Zastalem. Poza zainteresowaniem ze strony zielonogórzan, miałem jeszcze dwie bardzo ciekawe oferty, ale uznałem, że gra dla Zastalu może być dla mnie okazją posmakowania koszykówki, której nie znam i właściwie nikt nie musiał przekonywać mnie do podjęcia tej decyzji. Jak sam powiedziałeś, cyrklowałem wokół Polski już dłuższy czas i wreszcie tutaj trafiłem.
Słyszałem jednak, że przed podpisaniem umowy radziłeś się Andresa Rodrigueza, byłego zawodnika PGE Turowa Zgorzelec.
- Tak, rzeczywiście tak było. Andres to mój dobry przyjaciel, z którym razem graliśmy dla zespołu Caguas w Portoryko i dla ukraińskiego BC Donieck w sezonie 2008/2009. Jak sam powiedziałeś, Andres grał przez dwa lata w Zgorzelcu i bardzo chwalił sobie ten epizod swojej kariery. Wyrażał się pozytywnie o samej lidze, jak i o atmosferze, która panuje wokół rozgrywek. Nie było jednak tak, że namawiał mnie na podpisanie umowy. Raczej wyraził swoją opinię.
A nie rozmawiałeś przed podpisaniem umowy z trenerem Tomaszem Herktem? Jak obecnie układają się wasze relacje?
- Negocjacje prowadził głównie mój agent, więc trenera poznałem tak naprawdę po przylocie do Polski. Jestem już tutaj około dwa tygodnie, więc zdążyłem dowiedzieć się, czego ode mnie oczekuje. Wymaga bym był agresywny pod koszem, bym kończył akcje zespołu bliżej obręczy oraz walczył w obronie, nie łapiąc przy tym dużo fauli, czyli jednym słowem - wymaga ode mnie tego samego, czego wymagali wszyscy trenerzy w mojej karierze. Na razie więc nasze relacje są w porządku. Znam trenera dopiero chwilę, ale już teraz widzę, że ma jedną bardzo ważną zaletę - umie i chce rozmawiać z zawodnikami. Czasami szkoleniowcy zamykają się we własnych schematach i nie chcą brać pod uwagę propozycji zawodników. Trener Herkt taki nie jest.
Twój nowy klub jest beniaminkiem ligi. Dla tego typu drużyn celem numer jeden często jest tylko utrzymanie się w lidze. Nie boisz się tego?
- Nie, w ogóle nie mam takich zmartwień. Spójrz na nasz pierwszy mecz - czy tak wygląda drużyna, która zamierza grać tylko o utrzymanie? Nie sądzę...
Więc o co gra Zastal?
- O zwycięstwo w każdym meczu. Zdajemy sobie sprawę z tego, że jako zespół nie mamy wielkiego doświadczenia na poziomie ekstraklasy, lecz mocno wierzymy, że ambicją i chęcią rywalizacji można osiągnąć naprawdę wiele. Myślę, że bardzo fajnie byłoby gdyby udało nam się wywalczyć pułap play-off, a wtedy to już wszystko może się wydarzyć.
A jakie są twoje osobiste cele na ten sezon?
- Nie patrzę na sezon przez pryzmat swoich indywidualnych oczekiwań. Uważam, że jeśli bardziej w sporcie zespołowym interesują cię osobiste statystyki czy coś takiego, to jesteś zdecydowanie bliżej porażki niż ci się to wydaje. W czasie przerwy międzysezonowej zawsze staram się przygotować samego siebie pod względem nie tylko fizycznym, ale i psychicznym, a to bardzo ważny aspekt. Wielu koszykarzy przyjeżdża do nowego środowiska i mają spore oczekiwania, myślą głównie o sobie... A to błąd, który może sporo kosztować. Jeśli sukces - to tylko przez pryzmat zespołu.