Łukasz Ostruszka: Co jest grane doktorku?

Przed tymi finałami 9 na 10 ekspertów ESPN (czyli taka śmietanka w naszej branży) przepowiadało krwawą demolkę w wykonaniu Lakers. Kobe i spółka mieli znieść Celtics z powierzchni parkietu.

W tym artykule dowiesz się o:

Życie jednak płata figle. Konfrontacja wszechczasów udowodniła natomiast, że czasem warto iść pod prąd, robić rzeczy niekonwencjonalne, podejmować decyzje ryzykowne i po prostu płynąć w przeciwnym kierunku. Ów jedyny ekspert, który postawił na Boston będzie teraz prawdziwym redakcyjnym guru.

Historia znana tak bardzo, że jej powtarzanie jest niepoprawnym banałem. Sezon do bani, wielka nadzieja na pierwszy pick w drafcie, klapa związana z brakiem tego picku i szaleńcze decyzje menadżera, któremu palił się grunt pod nogami. W efekcie exodus całej "przyszłości" klubu i przybycie dwóch rycerzy. Teraz albo nigdy - mówiło się w kręgach zbliżonych do Celtics.

Świetny i uniwersalny wieżowiec (Kevin Garnett), trudny do zatrzymania i deprymująco zimny podczas gry strzelec (Ray Allen) dołączyli do wiecznie sfrustrowanego i zmotywowanego wieloletniego lidera Celtów (Paul Pierce). Jasne było, że jeśli się nie pokłócą, to nikt ich nie zatrzyma. O wspólne pożycie we wzajemnej miłości i poszanowaniu miał zadbać trener. I właśnie jego osoba budziła powszechne i – wydawało się – racjonalne obawy.

Doc Rivers nigdy nie przeszedł przez pierwszą rundę playoff. Nie uchodził w NBA za trenera wybitnego. W krytycznych momentach sezonu zasadniczego i jeszcze bardziej krytycznych momentach siódmych meczów w konfrontacjach z Hawks i Cavs, wyglądał bezsilnie i marnie. Wydawało się, że stoi przy końcowej linii boiska i błaga swoich graczy – panowie zróbcie coś... bo mnie wyleją.

Nic więc dziwnego, że w trenerskiej potyczce z Philem Jacksonem był przez zdecydowaną większość skazywany na porażkę. Ci zaś, którzy uważali inaczej, wkrótce też zmienili zdanie – oby nie wyjść na koszykarskich ignorantów. Bo niby jak Zen Mastera ma pokonać trenera wyznający zasadę – "róbta co chceta"? Rivers okazał się geniuszem.

Oglądając wielką trójkę podczas tournee po Europie przed rozpoczęciem sezonu nabraliśmy przekonania, że jeden obowiązek z barków trenera koszykarze zrzucili sami. Gwiazdy popijające wspólnie kawkę przy śniadaniu na hotelowym balkonie, raczej nie kwapiły się do sporów. Trener mógł się więc skupić na tym, jak z tej mieszanki głodnego sukcesów doświadczenia i młodej nonszalancji zrobić coś potężnego.

Postanowił więc udoskonalić metody Jaxa z Lakers. Przed meczami puszczał na DVD walki Mohameda Ali – to miało pokazać Celtom, jak się walczy. Podczas odpraw używał śmiesznych anegdot i cytatów z literatury pięknej (poważnie!)- to miało Celtów rozluźnić. Cały czas jednak wpajał im, że są najlepsi i mają zadanie zapisać się w sposób wyjątkowy w historii koszykówki. Podziałało.

Uderzająca jest swoboda Doca Riversa. Zawsze żartuje, zawsze jest uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony. Jest na "ty" z większością dziennikarzy sportowych i nie ukrywa tego faktu podczas śmiertelnie nudnych konferencji prasowych organizowanych przez NBA. Sam Cassel w wywiadzie dla dziennika The Boston Globe podkreślił, że wygrywają te zespoły, które mają w sobie chemię. Od początku było widać, ze lepsza chemia panuje w szeregach Celtics. Przygaszony Lamar Odom, trochę wystraszony Pau Gasol i zagubiony Kobe Bryant nie byli w stanie zatrzymać "bostońskiego walca". Wyglądało to trochę tak, jakby dłuższa przerwa przed finałowymi meczami uśpiła Lakers.

Glenn Rivers jeszcze jako gracz uniwersytetu przybył na letni camp w koszulce z napisem "Dr. J". Idolem Riversa był nie kto inny, jak sam Julius Erving. Drugi trener zespołu od razu przylepił mu nick "Doc". Dziś za Królikiem Bugsem ze "Space Jam" możemy już spokojnie zawołać do mistrzowskiego coacha – What’s Up Doc? Ława szyderców z ESPN niech dołączy się dobrowolnie. Trener Celtics na ten tytuł zasłużył tak samo, jak Garnett, Allen i Pierce.

Źródło artykułu: