My jesteśmy w euforii, a gospodarze mają żałobę - wywiad z Filipem Dylewiczem, skrzydłowym Trefla Sopot

Anwil Włocławek nie udźwignął presji spotkań u siebie i pozwalając Treflowi wygrać oba mecze w Hali Mistrzów, zakończył sezon już w kwietniu. Duża w tym zasługa skrzydłowego sopockiej ekipy, Filipa Dylewicza, który tylko w środowym starciu zanotował 30 punktów, osiem zbiórek i dziewięć fauli wymuszonych, a także zdobył osiem z 16 punktów całej drużyny w dogrywce. Nic więc dziwnego, że po ostatnim gwizdku Dylewicz ochoczy zgodził się na wywiad dla portalu SportoweFakty.pl.

Michał Fałkowski: Dużo walki, sporo szczęścia, właściwie kombinacja tych dwóch rzeczy i po dwóch meczach w Hali Mistrzów to Trefl jest w półfinale play-off...

Filip Dylewicz: No to na pewno były mecze walki i to takie, w których każda piłka mogła okazać się decydująca. Anwil udowodnił, że jest naprawdę klasową drużyną, postawił bardzo trudne warunki dlatego tym bardziej cieszymy się z tego, że udało się ich pokonać po raz drugi w Hali Mistrzów. Wygraliśmy bardzo wyjątkowe dwa spotkania i teraz możemy, a właściwie mamy nawet prawo, cieszyć się z naszego sukcesu. Trochę szkoda Anwilu, mam tutaj wielu przyjaciół czy bliskich znajomych i na pewno teraz nie są w takich humorach, jak ja, ale taki jest sport i taka rola koszykarzy, że czasami rywalizuje się ze swoimi kolegami.

Ile w tych dwóch zwycięstwach jest waszego wysiłku, ciężkiej pracy, walki, a ile zwyczajnego uśmiechu losu? Ten dwa mecze we Włocławku były tak nieprawdopodobne, że zwrotami akcji można by obdzielić co najmniej kilka innych spotkań...

- Cóż, te dwa spotkania na pewno pokazały, że o sukcesie albo porażce często decydują jakieś pojedyncze zagrania, akcje, czy nawet nie całe akcje, ale ich skrawki, urywki. Niewątpliwie uśmiech losu był chyba jakość po naszej stronie, dlatego trochę szkoda gospodarzy.

Wierzył pan, że możecie wygrać jeszcze to spotkanie, gdy Bartosz Diduszko trafił trójkę, Anwil wyszedł na dwupunktowe prowadzenie a do końca meczu pozostawała ledwie sekunda?

- Szczerze mówiąc, to nie do końca wierzyłem, że jeszcze będziemy w stanie coś zdziałać. Powiem więcej - wątpiłem nawet, że możemy zakończyć tę akcję celnym rzutem w ciągu zaledwie jednej sekundy. Zresztą, Anwil bardzo dobrze bronił w tamtej akcji i podanie do Giedriusa nie było zbyt dokładnie, byliśmy blisko straty, ale nasz rozgrywający pokazał jednak, ze nerwy ma ze stali. Wziął na siebie ten ciężar i udowodnił, że jest wielkim zawodnikiem. Jeszcze raz wrócę do tego szczęścia. Chwilę wcześniej wydawało się przecież, że Didi (Bartosz Diduszko - przyp. M.F.) rozstrzygnie ten mecz na korzyść Anwilu, ale jak się okazało, w koszykówce nawet gdy jest jedna sekunda można wiele zdziałać. Zatem - trochę więcej szczęścia po naszej stronie i dlatego teraz to my gramy w półfinale, a nie włocławianie.

Ile w tych dwóch zwycięstwach Trefla nad Anwilem jest udziału Filipa Dylewicza? Wszyscy zgodnie powtarzają, że był pan pierwszoplanową postacią swojego zespołu. Co pan o tym sądzi?

- Naprawdę nie mnie to oceniać. Ja po prostu robię wszystko by mój zespół wygrywał, to jest dla mnie absolutny priorytet i cieszę się, że mam jakiś mały wkład...

... Wczoraj 24 punkty, dzisiaj 30, z czego osiem na samym początku dogrywki. To z pewnością nie jest mały wkład...

- Tak, ale ja sam nie wygrałem tego meczu, zaś moje punkty też były tylko jednym z elementów, dzięki którym teraz możemy cieszyć się ze zwycięstwa i awansu do półfinału. Bardziej od tych cyferek cieszę się z tego, że mam po prostu zaufanie wśród moich kolegów z zespołu. Często otrzymuję dobre podania i mam okazję kończyć akcję, a to jest bardzo budujące. Jestem bardzo zadowolony z takiej roli w zespole i zarazem z tego, że ta moja rola idzie w parze z sukcesami całej drużyny.

Już jesteście myślami przy półfinale czy na razie chcecie trochę odpocząć, zregenerować siły?

- Teraz na pewno będziemy odpoczywać. Mamy za sobą nie dwa, ale właściwie cztery bardzo ciężkie i wyczerpujące spotkania zarówno pod względem psychicznym, jak i fizycznym, dlatego w pierwszej kolejności wracamy do Sopotu i odpoczywamy przed półfinałem. Ponadto, i tak jeszcze kilka dni nie możemy przygotowywać się do kolejnych meczów inaczej, niż tylko ogólnie, bo przecież nie wiemy z kim zagramy. Z tego co mi wiadomo, PBG Basket Poznań pokonał dzisiaj PGE Turów i w tej parze jest obecnie remis. Dlatego do kolejnych spotkań będziemy przygotowywać się konkretniej dopiero wtedy, gdy dowiemy się z kim gramy. Na razie trzeba trochę odpocząć.

Czy po sobotniej porażce w Ergo Arena, kiedy Anwil wyrównał stan rywalizacji, wierzyliście, że możecie wywieźć dwa zwycięstwa z Hali Mistrzów czy raczej nastawialiście się na pięć spotkań?

- Wiara jest zawsze. Gdybyśmy przestali wierzyć we własne umiejętności to moglibyśmy właściwie nie wychodzić w ogóle na parkiet.

To jest dość wytarty slogan, a mi chodzi o realne odczucia, które panowały w zespole...

- Dobrze, więc powiem tak: jeszcze kilka dni temu nie wierzyliśmy w to, że możemy pokonać Anwil dwukrotnie na ich własnym terenie. Aczkolwiek z drugiej strony, wiedzieliśmy, że kluczowe będzie spotkanie numer trzy. Uznaliśmy, że jeśli uda nam się pokonać włocławian w pierwszym meczu w Hali Mistrzów, wówczas będzie łatwiej o zwycięstwo w meczu kolejnym. Dlatego bardzo ważne było dla nas to wczorajsze zwycięstwo, które zdecydowanie dodało nam skrzydeł i utwierdziło w przekonaniu, że możemy awansować do półfinału play-off bez konieczności rozgrywania piątego pojedynku. Ponadto bardzo istotny był również styl, w którym wygraliśmy wczorajszy mecz. My wyszarpnęliśmy tą wygraną i to na sto procent jeszcze bardziej podcięło skrzydła Anwilowi. Mniej na ich kondycję psychiczną wpłynęłaby porażka dwudziestoma punktami niż taka odniesiona po dogrywce. Dlatego ten detal też miał swój wpływ na to, że dzisiaj także udało nam się wygrać po walce. Cóż, taki jest sport, że teraz my jesteśmy w euforii, a gospodarze mają żałobę.

Te dwa zwycięstwa oznaczają również wielki zastrzyk sportowej motywacji i siły mentalnej. Jak duże będzie miało to znaczenie w półfinale play-off?

- Ogromne. Już sam fakt, że pokonaliśmy w ćwierćfinale wicemistrza Polski mówi sam za siebie...

To akurat pojęcie względne. Anwil z tego sezonu jest, czy też był już, wicemistrzem Polski właściwie tylko z nazwy...

- No tak, ale mimo wszystko to utytułowana drużyna, licząca się w Polsce od lat, więc nie ma o czym mówić. Mają świetnych koszykarzy, świetnych trenerów i pokonanie takiego rywala to z pewnością wielki zastrzyk motywacji i komfortu psychicznego. Awans do półfinału obrazuje jednak również to jak dobrze zbudowanym zespołem my jesteśmy. Jest u nas chęć walki, chęć zwyciężania i grania zespołowego, a także jest bardzo dobra chemia w zespole. I wracając do tego, co już powiedziałem wcześniej - ciężko było myśleć o tym, że wygramy dwa mecze we Włocławku, ale jednak to się stało. I to nie przez przypadek.

Kończąc rozmowę nie mogę nie zapytać o Nikolę Jovanovicia. Wszyscy pamiętają pana opinię o tym graczu sprzed kilku lat. Teraz w ćwierćfinale znowu starliście się na parkiecie, znowu nie obyło się bez komentarzy, jakichś uszczypliwości i walce jeden na jednego...

- Cóż, zarówno ja, jak i Nikola jesteśmy liderami swoich zespołów i często decydujemy o obrazie gry drużyny, dlatego te konfrontacje mogły być i właściwie były smaczkiem rywalizacji Anwilu z Treflem. Natomiast na tym właściwie to się wszystko kończy. Wiem, że kibice mogą doszukiwać się jakichś podtekstów, ale z perspektywy trybun nie wszystko wygląda tak, jak jest to na parkiecie. My jesteśmy do siebie bardzo pozytywnie nastawieni, tak samo do wspólnej rywalizacji, a kiedy wymieniamy uwagi nie czynimy sobie żadnych złośliwości (śmiech).

Komentarze (0)