Jesteśmy zespołem na miarę mistrzostwa - wywiad z Filipem Dylewiczem, kapitanem Trefla Sopot

Filip Dylewicz był absolutnym bohaterem w poniedziałkowym meczu w Ergo Arenie. "Dylu" zdobył aż 28 punktów, czym walnie przyczynił się do zwycięstwa Trefla Sopot w szóstym meczu finału.

Karol Wasiek: Wszystko wskazuje na to, że drużyna Trefla ma za sobą kompleks drużyny Prokomu i Filip Dylewicz również ma go za sobą.

Filip Dylewicz: Filip Dylewicz nigdy nie miał kompleksu Asseco Prokomu, po prostu czasami ciężko się grało. Psychicznie czuję się bardzo dobrze, fizycznie również. Zastanawiałem się skąd brała się ta moja nieskuteczna gra w ataku - gdy nawet miałem czyste pozycje, to nie potrafiłem tego wykończyć. Czułem się pewnie, trafiałem i w środę będę to kontynuował.

Czy kapitan drużyny Filip Dylewicz jest z siebie dumny po szósty meczu finału?


- Może zabrzmi nieskromnie, ale jestem. Pomogłem zespołowi w znaczący sposób odnieść bardzo ważne zwycięstwo. Jesteśmy dalej w grze, walczymy o tytuł mistrza Polski, jedziemy do Gdyni by zdobyć upragniony tytuł. Obecnie jesteśmy na fali, to drużyna Asseco ma „nóż na gardle” i nie będą tak pewni siebie, jak byli po pierwszych dwóch spotkaniach. Z 3:1 zrobiło się 3:3 i będzie im niezwykle ciężko wytrzymać psychicznie środkowe spotkanie.

Amerykanie często mówią o takich meczach, że zawodnik jest "on fire". Czy ty chciałeś w każdej akcji piłkę?

- W pewnym momencie tak i nawet czasami Łukasz Koszarek miał do mnie pretensje, że zamiast rolować uciekam na obwód. Po głębszej analizie mogłem kilka akcji zagrać inaczej, ale czułem się dużo lepiej na dystansie i wierzyłem, że jestem skuteczny, dlatego moje decyzje były nieco inne niż pomysł naszego rozgrywającego. Z góry go przepraszam, ale myślę, że nie będzie miał pretensji do mnie.

Rzadko zdarza się by zespół zdołał wyjść z 3:1 na 3:3. Jak udało wam się tego dokonać?

- Pokazaliśmy, że jesteśmy zespołem na miarę tytułu mistrza Polski. Pokazaliśmy to, że tworzymy kolektyw i wszyscy wspieramy się nawzajem. Nie ma tutaj wielkich indywidualności, tylko tworzymy zespół, który doskonale funkcjonuje. Mimo olbrzymiej presji i w zasadzie przegranej walki o tytuł wróciliśmy do gry, zostało jedno decydujące spotkanie i zrobimy wszystko by wygrać.

Czego można się spodziewać po tym siódmy spotkaniu?

- Na pewno walki. I my i drużyna Asseco zdaje sobie sprawę z tego, że będzie to mecz o być albo nie być i dyspozycja dnia będzie miała kolosalne znaczenie. Życzyłbym sobie by wszyscy moi koledzy z zespołu zagrali tak jak ja dzisiaj i wtedy zwyciężymy.

Po meczu w Ergo Arenie w sezonie zasadniczym mówiłeś, że zatrzymanie Donatasa Motiejunasa jest niemal niewykonalne, jednak teraz udaje się go zatrzymać. Jaki jest na niego sposób?

- Myślę, że on sam siebie zatrzymuje w tej serii. Operuje tylko pod koszem i nie zawsze jest to skuteczne, za bardzo forsuje swoje rzuty i za bardzo wierzy w swoje umiejętności indywidualne. Znaleźliśmy sposób poprzez podwajanie tego gracza i widać, że nie jest na tyle doświadczony, by wyciągnąć z tego wnioski oraz uruchomić innych graczy i czasami bierze zbyt dużą odpowiedzialność na siebie. Dla nas jest to dobre i mamy nadzieję, że będzie tak grał również w środę.

W pewnym momencie meczu przegrywaliście 13 punktami. Jakie wtedy były nastroje na ławce Trefla?

- Nie wiem, nie byłem wtedy na ławce (śmiech). Kiedy przegrywa się 13 punktami w decydującym meczu w walce o mistrzostwo Polski, gdzieś wkrada się zaniepokojenie i zwątpienie, ale przełamaliśmy tę passę i udało się wrócić do gry i wygrać bardzo ważne spotkanie.

Po kilkudziesięciu meczach w sezonie ten ostatni gra się "na adrenalinie" czy na przygotowaniu fizycznym?

- Oba te aspekty są bardzo istotne, jednak oczywiście ciała nie da się oszukać i czasami mimo tego, że bardzo się chce ciało mówi stop. Mam nadzieję, że tak nie będzie w środę, że ta bariera psychiczna zostanie przełamana i ciało powie, że chce złoty medal mistrzostw Polski.

Źródło artykułu: