Michał Fałkowski: Zaczniemy nasz wywiad od tego, co najbardziej niepokoi fanów i jednocześnie jest orzechem, którego nie mogą zgryźć dziennikarze. Jak to się stało, że po bardzo dobrym sezonie w niemieckim BBC Bayreuth nagle wylądowałeś na zupełnej prowincji, czyli drugiej lidze izraelskiej...
Marcus Ginyard: Nie ma na to jakiegoś logicznego wyjaśnienia. Uczciwie przyznam, że po sezonie w Niemczech byłem pewien, że trafię do jakiejś mocniejszej ligi, ale niestety żadna konkretna oferta nie znalazła się na biurku mojego agenta. Kiedy więc pojawiła się propozycja z drugiej ligi izraelskiej, nawet jeśli to nie było dla mnie najlepsze rozwiązanie, musiałem z niej skorzystać, bo nie chciałem ryzykować szukania sobie klubu w trakcie rozgrywek, albo co najgorsze, niegrania przez cały rok. Trochę obawiałem się, że zostanę na lodzie i po prostu wziąłem to, co było. Teraz jestem bardzo wdzięczny i szczęśliwy, że wracam do prawdziwej rywalizacji.
O Anwilu jeszcze porozmawiamy. Słyszałem również opinię, że wybrałeś opcję izraelską, bo wiedziałeś, że w tej lidze będziesz miał okazję wypromować swoją osobę i... swoje statystyki...
- To oczywiste, że starałem się szukać pozytywów w całej sytuacji. Co tu dużo mówić, druga liga izraelska to nie był szczyt marzeń, ale uważam, że w każdych okolicznościach trzeba szukać pozytywów. A takim było maksymalne promowanie mojej osoby, choć nie zależało to tylko ode mnie. Przecież sam trener dawał mi grać praktycznie całe mecze to co miałem zrobić? Przeprosić za całą sytuację i nie rzucać? Nie, robiłem wszystko, by grać jak najlepiej.
Oczywiście. Co, poza statystykami, które pokazują twoją wszechstronność, dał ci ten rok spędzony w Ironi Nahariya?
- Nabrałem pewności siebie. W zespole bardzo dużo zależało ode mnie, sporo grałem z piłką w rękach i oczekiwania co do mojej osoby były bardzo wysokie. To mobilizowało do lepszej gry. Nie ma jednak co ukrywać, że moja postawa w Izraelu przede wszystkim sprawiła, że zostałem zauważony na rynku transferowym. Nagle stałem się obiektem zainteresowania silnych klubów z całej Europy. Przed rozgrywkami właśnie taki cel sobie założyłem, wiedziałem, że to będzie wyzwanie, i teraz udało mi się je zrealizować.
W NCAA grałeś na renomowanej uczelni North Carolina. Oficjalna strona Anwilu podała informację, że największą zaletą absolwentów tej uczelni jest umiejętność gry w systemie oraz walory techniczne.
- North Carolina to sam szczyt NCAA, trafiają tam najlepsi z najlepszych. Popełniłbym wielką niestosowność, gdybym, zapytany o moje umiejętności, nie wspomniał moich trenerów z zespołu Tar Heels. To, jakim jestem obecnie graczem, zawdzięczam im. Rzeczywiście, przez te kilka lat bardzo mocno polepszyłem swoje umiejętności techniczne, takie jak postawa w obronie, technika rzutu, sposób biegania do kontry, poruszanie się w obronie. A co do gry w systemie? W większości ludzie myślą, że NCAA to tylko gra jeden na jednego. Nie prawda. Tak gra bardzo duża ilość drużyn, ale te najlepsze mają swój system gry, do którego dopasowują zawodników.
To właśnie ze względu na umiejętność gry zespołowej czy umiejętność zaakceptowania każdej roli w drużynie nie miałeś problemów z aklimatyzacją w Niemczech w swoim pierwszym profesjonalnym sezonie?
- Tak, byłem dobrze przygotowany sportowo, wiec mniejsze lub większe problemy aklimatyzacyjne odeszły na dalszy plan. Zresztą, to w ogóle nie jest kwestia problemu. Dostosowywanie się do nowych stylów to integralna część koszykówki.
Twoja kariera uniwersytecka pełna jest wzlotów i upadków. Zacznijmy od tych pierwszych - zdobyłeś mistrzostwo NCAA, choć głównie byłeś oddelegowanym do defensywy role-playerem. Jak wspominasz tamten czas?
- Miałem w sobie naprawdę wiele zapału do gry ofensywnej, ale w zespole byli lepsi pod tym względem, więc nie było sensu zabierać im minut. Dlatego trenerzy uznali, że będę przydatniejszy drużynie grając przede wszystkim jako defensor. Zmotywowali mnie na tyle, że zrobiłem z tego elementu mój znak rozpoznawczy. A sam czas spędzony na uczelni? Kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Dwa mistrzostwa konferencji ACC, dwa turnieje Final Four, mistrzostwo kraju…
Grałeś obok Ty Lawsona i Tylera Hansbrough, którzy obecnie świetnie radzą sobie w NBA. Już wówczas wiedziałeś, że będą koszykarzami na miarę najlepszej ligi świata?
- Oni są obecnie rzeczywiście najbardziej znani, ale grałem również z innymi, którzy obecnie są lub byli w przeszłości w NBA: David Noel, Wayne Ellington, Danny Green, Ed Davis, Brandan Wright czy Jon Henson. Po nich wszystkich było widać, że mają zadatki na NBA, więc to dla mnie żadna niespodzianka, że w końcu w niej wylądowali.
Przechodząc do kwestii mniej przyjemnych. W sezonie 2008/2009 wystąpiłeś tylko w trzech meczach i otrzymałeś status "medical redshirt", czyli gracza, któremu sezon pauzy z powodu kontuzji nie liczy się do stażu lat. Jak do tego doszło?
- Miałem paskudną kontuzję złamania kości stopy i żeby ją wyleczyć, musiałem mieć włożone jakieś śruby. Początkowo miałem nadzieję wrócić do gry w połowie sezonu, ale ostatecznie moja rehabilitacja nie przebiegała tak, jakbym chciał i gdy wiedziałem, że nie dam rady wrócić do gry, poprosiłem o status "redshirt", który rzeczywiście, tak jak powiedziałeś, pozwala nie wliczać danego sezonu do ogółu lat spędzonych w NCAA. Tym samym byłem w North Carolina przez pięć lat.
Po NCAA próbowałeś dostać się do NBA poprzez ligę letnią w barwach Charlotte Bobcats, ale bez skutku...
- To było przykre doświadczenie. Menedżerowie Charlotte zaprosili mnie na obóz ale po zaledwie czterech dniach treningu, a jeszcze przed rozpoczęciem ligi letniej, odesłali mnie do domu tłumacząc, że na mojej pozycji jest wielu zawodników i nie miałbym szans na grę. Tym bardziej, że dwóch innych obrońców miało już podpisane jakieś kontrakty i było pewne, że to ich w pierwszej kolejności klub będzie chciał wypróbować.
Jak na 25-letniego koszykarza masz już zatem spory bagaż doświadczeń za sobą. Bazując na tym, co przeżyłeś i wyciągając wnioski z niepowodzeń, co możesz dać Anwilowi?
- Przede wszystkim mam świadomość, że nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli, choćbyśmy nie wiem jak mocno się starali i trzeba być na to przygotowanym. Trzeba umieć się podnieść po porażkach. Żeby jednak to zrobić, trzeba mieć na kim się oprzeć, a to z kolei jest możliwe tylko wtedy, gdy inni wiedzą, że dajesz z siebie wszystko. Tego nauczyło mnie życie i teraz się tym kieruję. A co mogę dać Anwilowi jako sportowiec? Jestem atletycznym graczem, szybkim, mogę bronić na wielu pozycjach, a także rzucać, gdy tylko czuję, że mam zaufanie trenera i kolegów.
Dlaczego zatem zdecydowałeś się na grę we Włocławku? Jak doszło do porozumienia między tobą, a klubem?
- Po pierwsze, to muszę powiedzieć, że po tym roku spędzonym w Izraelu, gdzie byłem nastawiony na wypromowanie swojej osoby, tego lata otrzymałem kilka ciekawych ofert. Dlaczego wybrałem Anwil? Wasz prezes i trener byli bardzo zdecydowani w negocjacjach. Z innymi klubami rozmowy niby się toczyły, ale nie miały takiego tempa, jakiego bym sobie życzył. Z Anwilem było sprawnie i bardzo konkretne. Klub zaoferował mi bardzo dobre warunki, także finansowe, powiedział, że na więcej pozwolić sobie nie może i albo biorę tę ofertę, albo nie. Może z boku to tak nie wygląda, ale gdy rozmawia się ze zdecydowanymi ludźmi, naprawdę łatwo podjąć decyzję.
W ostatnich dwóch latach Anwil kończył swój udział w rozgrywkach na etapie ćwierćfinału, choć wcześniej był klubem ze ścisłej czołówki. Nie przeszkadza ci to?
- Tak, słyszałem o tym, że Anwil bardzo mocno chce wrócić do ścisłej elity. Z tego, co wiem, to w klubie zmienili się najważniejsi ludzie i ci obecnie robią wszystko, by koszykówka we Włocławku wróciła na należnej jej miejsce. Cóż, ja zawsze staram się grać o mistrzostwo i mam nadzieję, że choć nie będziemy głównym kandydatem do trofeum, to jednak powalczymy o nie.
Rozmawiałeś z trenerem Dainiusem Adomaitisem? Na pewno odbyliście jakąś rozmowę na temat roli, którą dla ciebie przewiduje. Według niepotwierdzonych informacji masz być pierwszopiątkowym skrzydłowym.
- Tak, rozmawialiśmy na ten temat i trener Adomaitis powiedział bardzo fajne zdanie. Stwierdził, że nie może obiecać mi ilości minut na parkiecie czy pierwszej piątki, bo to wszystko jest uzależnione od treningów i formy, ale jednocześnie dodał, że chce mnie w swoim zespole, bo wie jak wykorzystać mój atletyzm i sprawić, bym odgrywał w ekipie wiodącą rolę. To mi się naprawdę spodobało.
Wracam do prawdziwej rywalizacji - wywiad z Marcusem Ginyardem, nowym graczem Anwilu Włocławek
- Bałem się, że zostanę na lodzie i wziąłem to, co było, czyli drugą ligę w Izraelu. Jestem szczęśliwy, że teraz wracam do prawdziwej rywalizacji - mówi w wywiadzie Marcus Ginyard, nowy gracz Anwilu.
Źródło artykułu: