Michał Fałkowski: Problematyczna adaptacja, czyli gdzie kończy się granica?

Część obcokrajowców w Polsce szybko adaptuje się w nowym otoczeniu, lecz nie wszyscy. Gdzie leży granica między pomocą ze strony klubu a byciem wykorzystywanym przez leniwego zawodnika?

Debiutant w profesjonalnej koszykówce, Elijah Johnson bez ogródek powiedział w wywiadzie po co przyjechał do Włocławka i bez żadnego poczucia żenady przyznał, że nic nie wie o Polsce, nie czytał o niej, nie próbował zasięgnąć języka (co zostało pominięte w rozmowie). Jednocześnie szczerze dodał, że pierwsze dni adaptacji w naszym kraju nie należały do najłatwiejszych. Szczera rozmowa ze szczerym człowiekiem, która zupełnie przypadkowo otworzyła możliwość zastanowienia się nad innym zagadnieniem.

Czy istnieje granica, a jeśli istnieje to gdzie się znajduje, między pomocą obcokrajowcom w aklimatyzacji ze strony klubu a uczynieniem z niego instytucji zaspokajającej zachcianki zawodnika i stwarzającej idylliczno-cukierkową rzeczywistość wokół.

Wspomniany Johnson był bardzo skołowany Polską w pierwszych dwóch-trzech dniach, choć wydaje się, że po początkowych problemach już nie ma śladu. Z jednej strony, nie dziwię się 23-latkowi. Po raz pierwszy przebywa poza swoim krajem, a nowe otoczenie to nie dawna kolonia brytyjska, która rozwiązałaby chociaż problemy z językiem. Dodatkowo, spotyka się z nieznanym jedzeniem, inną mentalnością czy pogodą, a także skrzynią biegów, która, no właśnie, po co taka skrzynia w auto... Zaraz, to nie jest o automat?!

A to wszystko w przerwach od reżimu treningowego i treningów, na których nikt nie traktuje go jak gwiazdy (gwiazdki) tak, jak to było na przykład w NCAA.

Z drugiej strony jednak, problemy z komunikacją to moim zdaniem mit, bo choć może przysłowiowa pani Krysia w warzywniaku to "no speaking inglese", jak pisał na jednym forum pewien użytkownik, cytując Kazika, to jednak w Polsce nie można mówić już o totalnej nieznajomości języka Szekspira. Jest też rewers tej monety - ja, wybierając się na wakacje (tylko wakacje, nie prawie roczny pobyt!) na Bałkany, już kilka miesięcy wcześniej wkuwałem proste słówka, które nie tyle co pomogły w komunikacji, co przede wszystkim sprawiły, że ludzie, z którymi rozmawiałem, byli bardziej otwarci i chętni do pomocy, widząc moje starania. Od razu zaznaczam - dla tych, którzy powiedzą, że nauka chorwackiego czy serbskiego dla Polaka to nie to samo, co nauka polskiego dla Amerykanina - jechałem również do Albanii i w niczym nie przeszkadzał mi fakt, że tamtejszy język podobny jest zupełnie do niczego, jak mawiał klasyk.

Grubo przesadzonym problemem są również ewentualne kłopoty z posiłkami. Flora bakteryjna rzeczywiście czasami potrzebuje czasu, ale choćby Johnson nadal twierdził inaczej, to ryż i kurczak czy warzywa smakują bardzo podobnie jeśli nie tak samo pod każdą szerokością geograficzną (co ciekawe, koszykarz jednak szybko przestawił się na rdzenne jadło, bo już kilka dni po przyjeździe zasmakował mu żurek). Tak samo jak nie wyobrażam sobie by problemem na dłuższą metę była nauka jazdy samochodem z manualną skrzynią biegów. Nie słyszałem, by ktoś, wyjeżdżając do Wielkiej Brytanii, nalegał na zmianę pasa ruchu lub przestawienie kierownicy na lewą stronę.

I idąc dalej tym tropem, okazuje się, że każdy "problem" związany z aklimatyzowaniem się w nowym miejscu da się rozwiązać. Bo może najważniejsze są w tym wszystkim chęci?

Choć wnioski zazwyczaj formułuje się na końcu tekstu, w tym przypadku kluczowe słowo padło właśnie przed chwilą - "chęci". Jestem przekonany, że klub w postaci prezesów, kierowników, trenerów może robić totalnie wszystko włącznie z humorystycznym "stawaniem na rzęsach", lecz jeśli brak jest otwartej postawy samego koszykarza, nic z tego nie będzie.

Przykłady można mnożyć: Rome Sanders i Adrian Bowie w Polpharmie, Jason Crowe i Jonathan Kale w Anwilu, Jermaine Beal w Treflu czy nawet Alonzo Gee w Asseco Prokomie, który choć zupełnym rookie’m nie był, to jednak jego przygoda z Polską była pierwszą poza NBA w karierze.

Każdy ze wspomnianych graczy nie czuł się w Polsce zbyt komfortowo, każdy tęsknił za domem, żadnemu nie zależało na tym, by znaleźć wspólny język z otoczeniem. - Inną sprawą jest to, że nie udało mu się do końca zintegrować z drużyną, zawsze był jakby z boku. On sam był chyba lekko przestraszony tą sytuacją, że jest po raz pierwszy poza domem - powiedział o Bealu dyrektor sportowy Trefla, Tomasz Kwiatkowski.

Tym samym, skłaniałbym się raczej do oceny, że do mniejszości należą przypadki, w których wina w przypadku rozstania ze skonfundowanym nową rzeczywistością zawodnikiem, leży po stronie klubu. Bo w czym tak naprawdę klub musi pomóc przestraszonemu graczowi? Przede wszystkim odebrać z lotniska, przywieźć do hali, pokazać obiekt i szatnię, dać sprzęt treningowy, zawieźć do mieszkania czy hotelu, wręczyć klucz, plus kluczyki do samochodu, pokazać trasę mieszkanie-hala i może objechać główne punkty miasta. Tak naprawdę więc pomoc, pomoc adaptacyjna klubu, zaczyna się i kończy w tym samym dniu. A dalej? Jeśli pomimo początkowych problemów obcokrajowiec nie traci dobrego humoru, jest chętny do pracy i ciekawy miejsca, w którym ma spędzić kilka miesięcy, to dalej wszystko potoczy się samo, w czym z pewnością pomogą trenerzy i nowi koledzy z drużyny.

Marcus Ginyard, gdy wróciliśmy rok temu z turnieju w Kownie, gdzie opowiadałem mu o sławnych Polakach i wspomniałem, że Włocławek jest miejscem śmierci księdza Jerzego Popiełuszki, nie czekał nawet dwóch dni by zapytać mnie o konkretną drogę, którą ma pojechać samochodem by zobaczyć słynną tamę i krzyż. Dusan Katnić, z którym kilka dni temu umówiłem się na wywiad, sam powiedział, do której restauracji chciałby pójść, wiedząc, że tam zje zdrowo i smacznie.

Naprawdę, nie widzę powodu, dla którego pracownicy klubu mieliby niańczyć obcokrajowców tylko dlatego, że ci (pozdrowienia dla Marshalla Mosesa...) nie wiedzą czy właściwie to są w Europie, czy w Azji.

***

Na koniec krótka historyjka, choć zdaję sobie sprawę, że ciężko mechanizmy budowania drużyny przełożyć z piłki nożnej na koszykówkę.

W latach 2003/2005 w PSV Eindhoven grało dwóch Koreańczykówk: Lee Young-Pyo i Park Ji-Sung, którzy, z racji innej mentalności i podejścia do życia, mieli osobistego tłumacza, czy też opiekuna, pomagającego pokonywać im wszelkie mniejsze lub większe trudności. W efekcie on nie tyle co pomagał, co wszystko załatwiał sam. Do czasu, w którym trener Guus Hiddink, zniesmaczony słabą grą dwójki, zakomunikował im, że z owym panem rozwiązano umowę, a oni mają od tej pory radzić sobie bez jego pomocy.

Być może gdyby dotyczyło to innego trenera, obaj Koreańczycy jeszcze tego samego dnia wsiedliby w samolot, ale że dotyczyło trenerskiego bożyszcza dla tej nacji, nic takiego się nie stało. Oni tymczasem, chcąc nie chcąc, musieli otworzyć się na zespół, na swoich kolegów, sami dojeżdżać na treningi, musieli zacząć także, choćby mimowolnie, uczyć się języka.

Tak, domyślacie się co było potem. Pozytywne nastawienie szybko zmieniło się w dobrą formę piłkarską i w 2005 roku obaj byli już graczami dużo większych marek: Tottenhamu Londyn i Manchesteru United.

Koszykówka na SportoweFakty.pl - nasz nowy profil na Facebooku. Tylko dla fanów basketu! Kliknij i polub nas.

Źródło artykułu: