Drażen Petrović - przerwany sen

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
Madryt - stolica i główny ośrodek naukowy, kulturalny oraz przemysłowy Hiszpanii. Jedno z najstarszych miast w Europie. Sercem metropolii jest plac Puerta del Sol (Brama Słońca) z charakterystycznym pomnikiem niedźwiedzia zjadającego owoce z drzewa poziomkowego. Za sprawą dwóch utytułowanych klubów, Realu oraz Atletico, dominującym sportem w mieście jest piłka nożna, ale sekcja koszykarska Królewskich również ma na koncie sukcesy, czyniące z niej prawdziwą potęgę. Drażen Petrović miał pomóc Blancos ponownie wspiąć się na europejski szczyt i udało mu się to doskonale. W sezonie 1988/89 wywalczył ze swoim klubem dwa trofea: Puchar Króla oraz Puchar Saporty. Mistrzostwo Hiszpanii Królewscy przegrali na rzecz odwiecznego rywala, FC Barcelony, ulegając Dumie Katalonii w finałowej serii 2:3. "Petro" jednak mógł być z siebie dumny. W koszulce Realu rozegrał łącznie 47 spotkań, uzyskując średnią 28,2 "oczka" na mecz. W drugim starciu serii przeciwko Barcy trafił osiem razy za 3 punkty, co było nowym rekordem finałów ligi. W meczu numer cztery zdobył natomiast 42 "oczka" i to osiągnięcie również okazało się rekordowe. Prawdziwy popis jugosłowiańskiego magika można było jednak oglądać 14 marca 1989 roku w Pireusie, gdzie Królewscy mierzyli się z włoskim Juventusem Caserta w finale Pucharu Saporty. Spotkanie zakończyło się zwycięstwem teamu z Hiszpanii 119:113, a Drażen spędził na parkiecie aż 45 minut, podczas których uzbierał 62 (!!!) punkty. On nie był żadnym Mozartem koszykówki. On był europejskim Michaelem Jordanem.

Warto wspomnieć, że w drodze do finału w Pireusie Real musiał wyeliminować ukochany klub Petrovicia - Cibonę Zagrzeb. Drażen zawsze ciepło wypowiadał się o niebiesko-białych i zapowiadał, że podczas swoich dwóch ostatnich sezonów w karierze chciałby znów przywdziewać ich barwy. Tamtejsza publiczność go uwielbiała i nie oszczędziła mu hucznego przywitania pomimo tego, że był już zawodnikiem Blancos. Pierwsze starcie pomiędzy Ciboną a Królewskimi było prawdziwym horrorem, o którego rezultacie miały zadecydować dwa rzuty wolne wykonywane przez "Petro". Jego brat, Aleksandar, przed "egzekucją" podszedł do niego. - Proszę, nie traf ich obu - mówił błagalnym głosem. - Dla was to i tak bez różnicy, wygracie w Madrcie. My dostaniemy specjalną premię, jeśli dziś zwyciężymy. Proszę! Drażen jednak tylko się uśmiechnął i nie chybił ani razu. Nie potrafił przegrywać.

Po zakończeniu kampanii 1988/89 Petrović miał niespełna dwadzieścia pięć lat. W Europie wygrał wszystko i mógł już jedynie kopiować swoje osiągnięcia. Ale nie chciał. On był człowiekiem, który wciąż szukał nowych wyzwań. W czerwcu 1989 roku z reprezentacją Jugosławii sięgnął w Zagrzebiu po upragniony tytuł mistrza Europy. W finale jego ekipa rozbiła Grecję 98-77, a on wypracował średnią 30 "oczek" na mecz, czym bezdyskusyjnie zasłużył na nagrodę MVP turnieju. Nic już go nie trzymało na Starym Kontynencie, więc spakował walizkę i bez pożegnania wyruszył do USA, żeby grać dla Portland Trail Blazers, którzy wykupili jego madrycki kontrakt. Wraz z nim za ocean wybrał się jego wielki przyjaciel Vlade Divac, który miał występować w Los Angeles Lakers, a umowę w NBA parafował również oraz Dino Radja, wybrany w drafcie przez Boston Celtics. - Nie chodziło o pieniądze - wspomina brat Drażena. - On miał ich wystarczająco dużo. Gra w NBA stanowiła wyzwanie. W tamtym czasie do ligi trafiali tylko zawodnicy o typowo amerykańskim profilu. Nie było w ogóle europejczyków, chyba że liczyć tych, którzy wcześniej uczestniczyli w specjalnych programach przygotowawczych na tamtejszych uczelniach.

Amerykańska rzeczywistość okazała się zupełnie inna od tej na Starym Kontynencie. "Petro" miał rację mówiąc o tym, że o jego sukcesie w NBA zadecyduje to, czy dostanie szansę na pokazanie pełni swoich możliwości. W sezonie 1989/90 w Portland pierwszą piątkę tworzyli Jerome Kersey, Buck Williams, Terry Porter, Kevin Duckworth oraz Clyde Drexler. Drażen Petrović, europejski Michael Jordan, mógł liczyć jedynie na rolę zmiennika i marne 12,6 minuty w każdym spotkaniu. To dość wyraźnie odbiło się na jego statystykach. Grając na skuteczności 48,5 procent zdobywał średnio tylko 7,6 punktu. Otrzymał wprawdzie Euroscara za 1989 rok, ale z najlepszego zawodnika na Starym Kontynencie stał się zaledwie siódmym strzelcem Trail Blazers. Choć drużyna w sezonie zasadniczym osiągnęła bilans 59-23, a potem dotarła aż do finału ligi, w którym uległa 1-4 Detroit Pistonos, to "Petro" nie mógł być zadowolony ze swojej roli. Wszystko wyglądało tak, jakby Drażen stanowił jedynie narzędzie w rękach coacha Ricka Adelmana, mające zmusić Drexlera i Portera do jeszcze większego wysiłku. - On nigdy nie narzekał na moją pracę, ale również nigdy nie wyjaśnił, dlaczego nie grałem. Musiał być więc świadom moich umiejętności - mówił Drażen.

Petrović nie czuł się dobrze w stanie Oregon. Trener go ignorował, a koledzy z drużyny nie darzyli szczególną sympatią. Bliższe relacje utrzymywał jedynie z Clydem Drexlerem. - Byliśmy dobrymi przyjaciółmi - wspomina "The Glide". - Byłem jednym z tych, którzy przywitali go w Portland, kiedy przybył tu z Europy. W restauracji sporo rozmawialiśmy o jego rodzinie. On kochał swoich przyjaciół i kochał koszykówkę. Darzę go olbrzymim szacunkiem, ponieważ pracował naprawdę ciężko. Drażen zawsze mógł również liczyć na Vlade Divaca. Koszykarze niemal codziennie rozmawiali przez telefon, dzieląc radość po sukcesach i smutek po porażkach. Divac miał problemy z nauką języka angielskiego, a "Petro" frustrowała rola rezerwowego w Portland. - Opowiadali sobie o wszystkim. No i jeden drugiego nie osądzał - wspomina Aleksandar Petrović.

Wielka przyjaźń Drażena i Vlade dobiegła jednak końca dokładnie wtedy, kiedy reprezentacja Jugosławii odniosła największy sukces w swoich dziejach. W związku ze zmianą przepisów FIBA zawodnicy NBA mogli wziąć udział w mistrzostwach świata, które odbyły się w sierpniu 1990 roku w Argentynie. Rozpad Jugosławii zbliżał się wielkimi krokami, w kraju panowały olbrzymie nastroje separatystyczne, a podopieczni Duszana Ivkovicia sięgnęli po złoto, rozbijając w wielkim finale 92:75 odwiecznego rywala - Związek Radziecki. Podczas celebracji triumfu na parkiet wbiegli kibice, a jeden z nich trzymał w rękach chorwacką flagę. Divac, z pochodzenia Serb, zabrał ją i rzucił na ziemię. Drażen wszystko widział i odczuł to tak, jakby przyjaciel wbił mu nóż w plecy. Niedługo później w Jugosławii wybuchła wojna domowa, a "Petro" i Vlade przestali się do siebie odzywać. Pod presją otoczenia kontakt z Serbem zerwali również mający chorwackie korzenie Kukocz i Radja. Divac chciał czym prędzej wyjaśnić zainteresowanym powody swojego zachowania w Buenos Aires, ale Drażen twierdził, że czas na to przyjdzie, gdy sytuacja na Bałkanach się uspokoi.

W kampanii 1990/91 Petrović odgrywał w Trail Blazers jeszcze bardziej marginalną rolę. Do zespołu dołączyli tacy zawodnicy jak Clifford Robinson i Danny Ainge, w związku z czym Drażen spędzał na parkiecie średnio już tylko 7,4 minuty, zdobywając jedynie 4,4 punktu. Miał dość. Nie przyszedł do NBA, żeby grać "ogony". Chciał pełnić w zespole funkcję lidera i udowodnić, że zawodnicy z Europy mogą rywalizować z Amerykanami jak z równymi. Swoje niezadowolenie wyrażał na łamach mediów i naciskał również swojego menadżera, Worrena LeGarie, żeby załatwił mu transfer do innego klubu. - Jeśli nawet miałbym się przenieść do najgorszej ekipy w lidze, zrobię to. Ale tylko wtedy, gdy będę miał gwarancję gry - mówił. Jego działania przyniosły wreszcie efekt. W wyniku wymiany pomiędzy trzema organizacjami, 23 stycznia 1991 roku stał się oficjalnie zawodnikiem New Jersey Nets.

- Drażen nie był tu szczęśliwy, ale w Nets będzie inaczej - twierdził Clyde Drexler. - Pokaże, że potrafi rywalizować w tej lidze i prawdopodobnie w krótkim czasie zostanie nominowany do udziału w Meczu Gwiazd. "The Glide" to prawdziwy fachowiec, a tacy rzadko kiedy się mylą. W New Jersey Petrović odżył i był zupełnie innym zawodnikiem niż w Portland. W ekipie Billa Fitcha pierwsze skrzypce grali Reggie Theus, Derrick Coleman, Mookie Blaylock, Chris Morris oraz Sam Bowie, a "Petro" w swoim pierwszym niepełnym sezonie w barwach Nets musiał zaakceptować rolę rezerwowego. Nie był już jednak zmiennikiem wchodzącym na same końcówki, ale jednym z najważniejszych elementów układanki. Drużyna radziła sobie bardzo słabo, notując w regular season bilans 26-56. O play-off's nie mogło być mowy, ale statystki Drażena wyglądały już zdecydowanie lepiej niż w Portland: 12,6 "oczka" przy 50-procentowej skuteczności z pola oraz ponad 20 minut na parkiecie.

- Zawodnicy w NBA są dobrzy, ale to nie supermani - mówił nowy nabytek Nets. - Jeśli dostanę trzydzieści minut w każdym meczu, nie będzie drużyny w tej lidze, przeciwko której nie zdobędę co najmniej 20 punktów. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a Bill Fitch dostrzegł, że pozyskując "Petro" klub zrobił świetny interes. W kampanii 1991/92 urodzony w Szybeniku koszykarz stał się graczem pierwszej piątki i najlepszym strzelcem drużyny ze średnią 20,6. Na brak minut na parkiecie również nie mógł narzekać, gdyż był najbardziej eksploatowanym zawodnikiem ekipy z New Jersey i grał w każdym spotkaniu prawie 37 minut. Nets z bilansem 40-42 zajęli szóste miejsce w Konferencji Wschodniej, dzięki czemu załapali się do play-off's. Ich przygoda w tej fazie skończyła się jednak już w pierwszej rundzie, gdzie nie sprostali Cleveland Cavaliers, ulegając 1-3. W pierwszym meczu serii Drażen uzbierał 40 "oczek", a wtedy nikt już nie miał wątpliwości, że NBA to dla niego odpowiednia liga.
fot. Steve Lipofsky - Basketballphoto.com fot. Steve Lipofsky - Basketballphoto.com
W 1992 roku w Barcelonie odbyły się Igrzyska Olimpijskie. "Petro" po raz pierwszy w karierze mógł na wielkiej imprezie przywdziać koszulkę swojej prawdziwej ojczyzny - Chorwacji. Gdy rozpad Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii stał się faktem, oburzał się, gdy ktoś nazywał go Jugosłowianinem. Podczas jednego ze spotkań w Chicago pozwolił sobie nawet poprawić mistrza ceremonii. - Nie jestem Jugosłowianinem. Jestem Chorwatem - powiedział do mikrofonu. Od tamtej chwili nikt w NBA nie popełnił już podobnej gafy. Cała ta sytuacja doskonale też tłumaczy, dlaczego Drażen wciąż miał żal do Vlade Divaca za jego zachowanie w Buenos Aires.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×