Michał Fałkowski: Na wschód od finałów, część 2
Nic nie wzbudziło więcej emocji w drugim meczu finału, niż rzut Filipa Dylewicza. Czy to był przypadek, szczęście, a może doświadczenie? I jakie to ma znaczenie w kontekście trzeciego meczu serii?
A gdzieś pomiędzy tym wszystkim ja, będący od finałów na wschód. I zastanawiający się: na ile przypadek jest ważny w sporcie. I co go warunkuje? Gdzie jest tajemnicza linia pomiędzy trafieniem do kosza poprzez szczęście, a trafieniem dzięki własnej pracy i doświadczeniu?
Czy rzut Filipa był szalony? Nie był. 34-latek zrobił zwód w lewo, dał krok do tyłu, rzucił z odchylenia. Nie wykonał salta, nie rzucił z półobrotu, nie wyrzucił piłki lewą ręką, nie był faulowany... To na pewno nie był szalony rzut.
Ale czy był szczęśliwy? Fakt faktem, piłka odbiła się od tablicy i zahaczając jeszcze obręcz, wpadła do środka. Żaden zawodnik nie mierzy o tablicę przy próbie dystansowej, więc o szczęściu jednak mówić możemy. Przecież wystarczyłoby, gdyby piłka odbiła się od tablicy pewnie ze trzy centymetry bardziej w prawo, to wówczas również odbiłaby się od obręczy i wypadła. Czyli jednak przypadek rządzi sportem?
Nie do końca. Moim zdaniem pełnego obrazu sytuacji nie daje ani wypowiedź Uvalina, a Rajkovicia, ale obie razem mają więcej sensu. Tak, Dylewicz miał trochę szczęście w tej próbie. Ale również tak, pomógł temu szczęściu oddając takich rzutów w długiej karierze setki, jak nie tysiące. Oczywiście, nie wszystkie miały miejsce w finałach, pod koniec meczu, pod presją zegara 24 sekund, ale jednak: na treningach, w sparingach, w meczach ligowych czy pucharowych. To, że Dylewicz trafił w sobotę to tylko dlatego, że zadziałał prosty mechanizm: nie kalkulował, nie skupiał się na nadgarstku. Intuicyjnie i dzięki wieloletniemu doświadczeniu wiedział gdzie jest kosz i podświadomie wiedział jak ma ułożyć rękę, by oddać celny rzut. Najpierw doświadczenie, potem trochę szczęścia - w tej kolejności.
Pomógł swojemu szczęściu, tak jak zrobił to Jeff Nordgaard w 2003 roku, gdy celną trójką w ostatnich sekundach zapewnił Anwilowi pierwszy triumf w finale przeciwko Prokomi Trefl. Amerykanin, wówczas jeszcze bez polskiego paszportu, wyszedł po zasłonie i na bazie mechanizmu wypracowanego przez lata, niemalże nie patrząc na kosz, rzucił i trafił.
Mówi się, że dzięki tej trójce Anwil zdobył mistrzostwo. To nieprawda. Anwil zdobył mistrzostwo, bo wyrwał mecz numer pięć w Sopocie, przy stanie 2-2, a potem, nie bez problemów, dokończył dzieła u siebie.
Podobnie jest teraz. Trójka Dylewicza dała PGE Turowowi wielki komfort psychiczny i entuzjazm, który teraz, obok wysokiej formy sportowej, może być kluczowy dla losów serii. Wątpię jednak by Stelmet, bądź co bądź grający optycznie słabiej od zgorzelczan w obu meczach, ale jednak będący bardzo blisko zwycięstwa w drugim starciu, oddał swoją halę. Zielonogórzanie zdają sobie sprawę z tego, że są w trudnym położeniu, ale wiedzą też, że żeby wygrywać czasem potrzeba szczęścia. Ale żeby to szczęście mieć, trzeba najpierw maksymalnie pracować przez 40 minut meczu.Bo na samym końcu okazuje się, że szczęście sprzyja lepszym.
***
PS. Nadal czekam na rozwój rywalizacji Łukasz Koszarek - Mike Taylor. Playmaker Stelmetu nie gra słabo, ale też nie porywa. Liczę, że jednak w Zielonej Górze przypomni o sobie jako o dyrygencie, którym był w meczach z Treflem. Dla dobra serii tak byłoby najlepiej i stawiam dolary przeciwko orzechom, że tak właśnie będzie. Cieniem samego siebie jest natomiast Taylor, choć w starciu drugim dołożył dwie bardzo ważne cegiełki - trójkę tuż po tym jak spudłował dwa wolne oraz odcięcie od podania Koszarka, gdy Stelmet wyprowadzał piłkę zza linii końcowej na około 30 sekund przed końcem przy wyniku 74:79.
Zdecydowanie jednak czekam na więcej, mając nadzieję na wielkie emocje we wtorek wieczorem.