Magic Johnson - po prostu showtime cz. II

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Gdy Magic zaczynał umawiać się z jakąś dziewczyną, przyprowadzał ją do domu Dartów w celu "akceptacji". - Zawsze mówiliśmy mu, że nasza ulubienica to Cookie - wspomina Greta.

W tym artykule dowiesz się o:

Johnson bardzo się zżył z białoskórym małżeństwem. W weekendy, gdy akurat ojciec go nie potrzebował, pomagał Jimowi, który był kierowcą ciężarówki należącej do producenta piwa imbirowego Vernors. Dartowie posiadali również w okolicy kilka domów i je wynajmowali. Magic wraz z kumplami zajmował się malowaniem, sprzątaniem oraz koszeniem trawy. W nagrodę otrzymywał nie tylko pieniądze, ale również zaproszenia na lancz czy ciasteczka. Jim jako wielki fan koszykówki bardzo często zabierał go także na mecze Sexton High (liga licealna) oraz Michigan State University (liga akademicka). - Po ukończeniu pierwszej klasy gimnazjum wysłał mnie na obóz koszykarski organizowany przez uczelnię - opowiada Earvin. - Prowadził go Gus Ganakas, trener asystent, z którym staliśmy się przyjaciółmi. Od tego momentu zawsze miałem darmowe wejściówki na mecze Spartan.

Choć młody koszykarz mógł u Grety liczyć na szczególne względy, ta nigdy mu nie pobłażała, jeśli chodziło o naukę. Gdy pewnego dnia nie odrobił zadania domowego, nakazała mu zostać po lekcjach i wykonać zaległą pracę. Chłopak wzbraniał się jak mógł ze względu na trening przed finałowym meczem sobotniej ligi. Nauczycielka była jednak nieugięta i zagroziła, że jeśli Magic nie odrobi zadania, to nie będzie mógł wystąpić w spotkaniu. Kiedy to do niego nie przemówiło, wezwała do szkoły jego rodziców i dodatkowo powiedziała trenerowi, żeby nie wpuszczał go na boisko. - Pani nic nie rozumie - płakał później do słuchawki telefonicznej. - To jest mistrzostwo ligi. Drużyna mnie potrzebuje, a zadanie mogę zrobić w przyszłym tygodniu. Na prośby było już jednak za późno. Earvin całe spotkanie przesiedział na ławce rezerwowych, a jego zespół przegrał po raz pierwszy w sezonie. Początkowo Johnson szalenie się obraził na Gretę i przestał się do niej odzywać, jednak bardzo szybko mu przeszło. Zrozumiał, że kobieta chciała dla niego jak najlepiej i pragnęła, żeby stał się nie tylko dobrym sportowcem, ale zdobył również odpowiednie wykształcenie i wiedział, że wszystkie decyzje mają swoje konsekwencje.

Od pierwszej klasy gimnazjum basket zawładnął całym życiem Earvina Johnsona juniora. Chłopak uczestniczył we wszystkich możliwych ligach oraz gierkach podwórkowych. Często rywalizował z licealistami, a jego największym rywalem był równie utalentowany Jay Vincent, z którym koniec końców się zaprzyjaźnił. Ze względu na dobre warunki fizyczne przez rok próbował swoich sił również w futbolu amerykańskim, ale zdał sobie sprawę, że kariera w tym sporcie nie jest jego przeznaczeniem, gdyż to o koszykówce myślał przez niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dostał się do gimnazjalnej drużyny prowadzonej przez Louisa Brockhausa. Gdy na testy przybyło kilkuset chłopaków, Magikowi wydawało się, że selekcja zajmie tydzień. Trener jednak skompletował zespół w ciągu dwudziestu minut. Praworęcznym nakazał dryblować lewą ręką i wykonać lewostronny dwutakt, a mańkutom na odwrót. - Dostałem się do teamu, ponieważ Jim Dart pracował z nami nad rzutami "gorszą" ręką - wspomina Johnson. - Ciężkie treningi również dały rezultat.

Louis Brockhaus uczynił z Johnsona gracza mogącego polegać na swojej fizyczności. Chłopak na początku gimnazjum mierzył 183 centymetry, a w ciągu trzech lat urósł o kolejnych 15 centymetrów. Nauczył się walczyć na tablicach, a pod okiem Paula Rosekransa pracował nad formą strzelecką. - Kazał mi wykonywać ćwiczenia, podczas których oddawałem rzut z jednego miejsca dwadzieścia pięć razy z rzędu - Earvin przywołuje dawne czasy. - To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, które pokazało mi jak ważna jest powtarzalność. W ostatniej klasie nasz team był nie do zatrzymania. Podczas meczu przeciwko Otto Junior High zdobyłem 48 punktów i do dziś zastanawiam się, jak tego dokonałem. Graliśmy sześciominutowe kwarty, a ostatnią przesiedziałem na ławce rezerwowych.

Aż do wspomnianego przez Magica spotkania, jego tata ani razu nie widział go w akcji w poważnej potyczce. Marzył o tym, lecz musiał pracować. Gdy inni ojcowie zaczęli mu donosić o sukcesach Earvina juniora, poszedł do swojego nadzorcy poprosić o wolne, ale ten mu odmówił. Mężczyzna jednak się nie podał i udał się wprost do majstra. - Wiem wszystko o twoim chłopaku - rzekł przełożony. - Musisz tam być. Od tamtej chwili Earvin senior gościł na niemal wszystkich meczach syna.

Sexton High to liceum położone w pobliżu domu Johnsonów w Lansing. Większość czarnoskórych dzieciaków z sąsiedztwa pobierała tam nauki, a Magic wzorem prawie wszystkich kolegów również pragnął podążyć tą drogą. W związku z przeciwdziałaniem segregacji rasowej, tak jak jego siostra Pearl oraz brat Larry został jednak przydzielony do liceum Everett, mieszczącego się w innej części miasta. - Mamo, mogę iść do Sexton High? - pytał błagalnie. - Pójdziesz tam, gdzie trzeba - odpowiadała bezsilna rodzicielka. To był dla chłopaka prawdziwy cios, bo od wielu lat marzył, że założy koszulkę miejscowych Big Reds, na których mecze zabierał go Jim Dart. - Byłem wściekły - opowiada. - Żaden czarny dzieciak nie chciał chodzić do "białej" szkoły. Może gdyby Everett miało znakomitą drużynę koszykówki lub chociaż przyzwoitą, to mógłbym to jakoś ścierpieć, ale ich team był beznadziejny. Ci goście nie potrafili biegać, skakać i co najgorsze wygrywać.

Murzyni nie mieli łatwo w Everett, ponieważ stanowili mniejszość. Podczas meczów koszykówki zasiadali na trybunach w skupisku, przez co wyglądali niczym czarna kropka na białej kartce. Zdarzało się, że jasnoskórzy rzucali kamieniami w autobusy, którymi czarnych dowożono do szkoły. Od czasu do czasu dochodziło do bójek na tle rasowym. Magic początkowo naprawdę nienawidził tego miejsca, ale z biegiem czasu nienawiść ta stawała się coraz mniejsza. Stał się szkolnym przywódcą czarnoskórych i starał się walczyć o ich prawa. Doprowadził do tego, że w czasie pauz w głośnikach od czasu do czasu można było usłyszeć "czarną" muzykę, a także załatwił salę taneczną, z której wolno było korzystać podczas przerwy na lancz. Gdy w trakcie naboru do drużyny czirliderek wszystkie Murzynki zostały odrzucone pomimo naprawdę znakomitych umiejętności kilku z nich, namówił czarnych kolegów z zespołu koszykówki do bojkotu, co bardzo szybko przyniosło odpowiedni skutek. Początkowo Magic nie za bardzo chciał grać w zespole Wikingów pod batutą George'a Foxa, ale w końcu dał się przekonać. W czasie rozgrywek ligi letniej, w których nie grali chłopcy z ostatniej klasy, był jedynym ciemnoskórym starterem, ale mimo wszystko świetnie dogadywał się z kumplami. Po wakacjach wszystko jednak się zmieniło.

fot. Steve Lipofsky
fot. Steve Lipofsky

- Podczas pierwszego treningu moi koledzy z zespołu wyłączyli mnie z gry - wspomina Magic. - Wychodziłem na czyste pozycje, ale nikt nie podawał mi piłki. Początkowo myślałem, że po prostu mnie nie widzieli. Przejrzałem na oczy dopiero, gdy Danny Parks odwrócił głowę, spojrzał na mnie i oddał rzut z dystansu, który przestrzelił. Byłem wściekły, ale nie odezwałem się słowem. Krótko po tym zebrałem piłkę w obronie i sam wykończyłem akcję. Zrobiłem tak trzy razy z rzędu. W końcu Parks nie wytrzymał i krzyknął do Earvina: - Hej, ty, podaj tę cholerną piłkę! Poważnie już wkurzony Johnson odparł: - Wiedziałem, że tak będzie. Właśnie dlatego ta pieprzona szkoła nie była moim pierwszym wyborem! - Myślisz, że wszystko ci wolno?! - kontynuował Danny. - Twoim zadaniem, cwaniaczku, jest zbierać piłkę i podawać. Zdobywanie punktów zostaw nam. Tego już dla Magica było za wiele. Z ostrej wymiany zdań wynikła przepychanka, która omal nie skończyła się poważną bójką. W ostatniej chwili zainterweniował trener Fox, wysyłając Parksa do szatni i odbywając z Johnsonem krótką rozmowę wychowawczą.

Earvin myślał, że po tym incydencie łatwiej będzie mu zmienić szkołę, najlepiej na Sexton High, ale nic z tego. Musiał pogodzić się z myślą, że albo znajdzie wspólny język z pozostałymi Wikingami, albo po prostu nie będzie mógł na poważnie grać w basket. W końcu zaczął dogadywać się z drużyną, a jego dobrym kumplem stał się Randy Shumway, który sprawił, że reszta zespołu zaczęła patrzeć na Johnsona przychylniejszym okiem. Magic jak na swój wiek był wysoki, w związku z czym powinien występować na pozycji centra lub ewentualnie skrzydłowego. Najlepiej jednak czuł się w roli rozgrywającego, a trener Fox to dostrzegał i nie starał się na siłę narzucać pozycji swojemu utalentowanemu zawodnikowi. - Earvin to najciężej pracujący gracz, jakiego kiedykolwiek miałem pod swoimi skrzydłami - komplementuje koszykarza licealny coach. Szkoleniowiec nigdy jednak mu nie pobłażał i kiedy w drugiej klasie chłopak zaczął trochę olewać treningi, natychmiast interweniował: - Nie obchodzi mnie, jak dobry jesteś. Jeśli nadal będziesz postępował w ten sposób, przestaniesz wychodzić w pierwszej piątce.

W stanie Michigan, podobnie jak w Indianie, koszykówka licealna traktowana jest niemal na równi z akademicką. Miejscowa prasa szeroko rozpisuje się o najbardziej utalentowanych graczach. Przydomek "Magic" Earvin Johnson junior zyskał jako piętnastolatek po fenomenalnym występie przeciwko Jackson Parkside. Everett triumfowało 86:50, a on uzbierał kosmiczne triple-double w postaci 36 punktów, 18 zbiórek i 16 asyst. - Ludzie patrzyli na to z szeroko otwartymi ustami - wspomina Fred Stabley, pracujący wówczas dla Lansing State Journal. - Nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Mnie to również dotyczyło. Nigdy wcześniej nie widziałem dzieciaka w tym wieku, który potrafiłby tak wiele. Po meczu Fred wszedł to szatni Wikingów, gdzie Johnson wraz z kolegami fetował zwycięstwo. Zastanawiał się jaki pseudonim nadać zawodnikowi, który pokonuje wszelkie bariery. - "Magic" może być? - zapytał chłopaka. - Ok, nie ma problemu panie Stabley - odparł piętnastolatek. Dziennikarz odczekał cały miesiąc zanim odważył się publicznie nazwać młodziutkiego koszykarza "Magikiem", ale od tamtej chwili ten przydomek stał się słynniejszy niż jego prawdziwe imię.

Pseudonim był dla Earvina jednocześnie wielkim wyróżnieniem, jak i kulą u nogi. Wszyscy przeciwnicy na pojedynki z Everett byli dwa razy bardziej zmotywowani niż normalnie, a matka Johnsona ze względu na swoje przekonania religijne zabraniała w swojej obecności nazywać go "Magikiem". Pomimo problemów, dzięki przydomkowi chłopak czuł się kimś wyjątkowym. Poprowadził swoje liceum do pierwszego wielkiego sukcesu - bilansu 27-1 oraz ćwierćfinału stanowego. Jego team dwukrotnie pokonał Sexton High, co nie miało miejsca od wielu lat. W meczu na terenie rywala, w którego barwach grało wielu jego przyjaciół, miał problemy ze skutecznością, lecz w rewanżu uzbierał 54 "oczka", co stanowiło rekord Lansing na poziomie szkół średnich.

W przedostatnim roku Johnsona w Everett Wikingowie dotarli do półfinału stanowego, a Magic wyczyniał na parkiecie prawdziwe cuda. Na początku ostatniego sezonu zdobywał natomiast średnio ponad 40 punktów na mecz, ale trener nie był z tego zadowolony. - Robisz show, a twoi kumple z zespołu tylko stoją jak słupy i cię podziwiają - strofował swojego najlepszego zawodnika. - Jeśli chcesz zdobyć mistrzostwo stanu, musisz obniżyć swoje notowania do 25 lub 30 "oczek" i sprawić, żeby inni też angażowali się w grę. Niejeden młodociany gwiazdor obraziłby się na takie słowa coacha, ale Earvin wziął je sobie do serca. - Zrobię to, trenerze - odparł.

W liceum Magic kumplował się zarówno z białymi, jak i z czarnymi chłopakami, a jego najlepszym przyjacielem był o rok starszy Reggie Chastine, z którym grał w kosza na podwórku oraz w drużynie Wikingów. Młodzieńcy jeździli wspólnie do szkoły samochodem Reggiego, a czasem również do Jackson, gdzie mieszkały ich dziewczyny. Chastine był dość niski, więc wraz z Johnsonem prezentowali się niczym Flip i Flap, lecz zupełnie im to nie przeszkadzało. W 1976 roku Reggie ukończył naukę w Everett i otrzymał koszykarskie stypendium na Eastern Michigan University. Na uczelni nie rozegrał jednak ani jednego meczu, gdyż latem zginął w wypadku samochodowym. - Przed jednym z zaplanowanych wyjazdów do Jackson coś mi wypadło i ostatecznie on pojechał sam - wspomina Earvin. - Obiecał, że się odezwie jak dotrze na miejsce. Gdy nie dzwonił, wiedziałem że stało się coś złego. Następnego poranka zatelefonował do mnie jego młodszy brat. Powiedział, że pijany kierowca nie zatrzymał się przed znakiem stopu i uderzył w samochód Reggiego.

Magikowi trudno się było pogodzić ze śmiercią najlepszego przyjaciela. Myślał o nim każdego dnia, a drużyna Wikingów wspólnie zdecydowała, że sezon zadedykuje pamięci Chastine'a. Dla Johnsona była to ostatnia szansa na mistrzostwo stanowe i została w pełni wykorzystana. Podopieczni George'a Foxa byli nie do zatrzymania, a ich mecz przeciwko Eastern High z Jayem Vincentem w składzie transmitowała telewizja. Wikingowie wywalczyli upragniony tytuł, pokonując w finale Birmingham Brother Rice po dogrywce 62:56. Mecz rozgrywano w hali Michigan State University, a Johnson w doliczonym czasie zdobył 8 punktów. Na trzy minuty przed końcem musiał opuści parkiet ze względu na limit fauli, ale na szczęście jego koledzy nie wypuścili triumfu z rąk. - To było niesamowite uczucie - wspomina. - Czegoś mi jednak brakowało w tym wszystkim. Podczas gdy moi koledzy fetowali w szatni, ja zatrzymałem się w ciemnym korytarzu, żeby przez chwilę pobyć sam. To nie było w porządku. On powinien być tam z nami lub chociaż na nas patrzeć. Gdy słyszałem triumfalne okrzyki moich kolegów, tęskniłem za nim potwornie.

fot. Steve Lipofsky
fot. Steve Lipofsky

Licealne popisy Magica Johnsona nie mogły ujść uwadze skautów topowych uczelni w Stanach Zjednoczonych. Ponad sto szkół przyglądało się jego poczynaniom. Earvin oprócz ciężkich treningów musiał sporo czasu poświęcić również nauce, żeby nie mieć problemów z otrzymaniem świadectwa potwierdzającego ukończenie szkoły średniej. Nie lubił siedzieć z nosem w książkach, więc każdego lata uczęszczał na dodatkowe zajęcia dla leniuchów. Pewnego dnia Everett swoją obecnością zaszczycił legendarny coach Indiana University - Bobby Knight. - Hej, wielkoludzie, gdzie do cholery chcesz pójść? - zagadnął Johnsona. - Nie mam pojęcia - odparł młodzieniec. - Powiem ci jedno - dodał trener. - Jeśli przyjdziesz do Indiany, nie dostaniesz nic za darmo. Na wszystko będziesz musiał zapracować. Magic na IU nigdy jednak nie trafił.

Koniec części drugiej. Kolejna już w najbliższy piątek.

Specjalne podziękowania dla Steve'a Lipofsky'ego, oficjalnego fotografa Boston Celtics w latach 1981-2003 oraz twórcy serwisu Basketballphoto.com, za udostępnienie zdjęć wykorzystanych w artykule.

Bibliografia: Earvin Magic Johnson with William Novak - My Life, Sports Illustrated, Los Angeles Times.

Poprzednie części: Magic Johnson - po prostu showtime cz. I

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu:
Komentarze (3)
avatar
Bubas
10.06.2014
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Z wypiekami! Na dowód: w tekście brakuje wyrażenia "w autobusy" :-))  
avatar
ziemo86
9.06.2014
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Czytacie? :)