96 Polaków potrzeba w sezonie 2014/2015. - Przynajmniej tylu - mówili w ostatnim czasie prezesi, trenerzy w wywiadach. Dzień po dniu, nie spadło to na mnie nagle, ale właśnie stopniowo, aż wreszcie uderzyło z siłą tak nierealną, jak odrealnione od rzeczywistości są limity Tauron Basket Ligi. 96 Polaków? - Nie ma nawet 50 - rzucałem w różnych i luźnych rozmowach, jakich przeprowadziłem ostatnio wiele. Czekałem, aż ktoś mnie wyprowadzi z błędu i powie: - Panie Michale, to nieprawda! Grono zawodników gotowych do gry w ekstraklasie już dzisiaj jest zdecydowanie większe i każdy zespół spokojnie wypełni limit. Bynajmniej. Było gorzej. - Nie ma nawet 40 wolnych graczy, o których moglibyśmy powiedzieć, że są przynajmniej "przeciętnie-stabilni" - uciął znajomy trener.
[ad=rectangle]
***
96 Polaków w lidze (minimum) to efekt akcji jaką zafundowała klubom w ostatnim czasie liga, rozdając, brzydko mówiąc, na lewo i prawo zaproszenia dla drużyn 1-ligowych (a brano pod uwagę w kontekście ekstraklasy również Sosnowiec, którego nie było nawet w 2. lidze). Mam nieodparte wrażenie, że decyzję podjęto ad hoc, a przecież każda zmiana pociąga za sobą konsekwencje. Sam pomysł rozszerzenia ligi zamkniętej zły nie jest, przeciwnie, ale reforma rozgrywek wymaga skrupulatności i drobiazgowości.
Czy naprawdę nie można było całego procesu rozwinąć na dwa, nawet trzy lata, tak aby zmiany zachodziły stopniowo? Ewolucja, nie rewolucja, niesie za sobą pozytywne skutki. Rewolucja - przykre konsekwencje, nawet jeśli sama idea była słuszna. Bo idea ligi 16-zespołowej w tak dużym kraju jak Polska JEST słuszna!
Problem minimalnej liczby Polaków w lidze to jednocześnie problem podwójnego dna. Sama ilość - tak, jest kłopotliwa, ze względu na to, co pisałem wcześniej - fizycznie, realnie rzecz ujmując, nie ma tylu graczy, by poziom ligi mógł nawet nie tyle, co rosnąć, co zachować status quo.
Istnieje jednak jeszcze inny aspekt sytuacji, aspekt finansowy. W momencie, w którym jeszcze kilka lat temu naprawdę trzeba było być Michałem Ignerskim czy Filipem Dylewiczem by zarabiać chociażby przyzwoite pieniądze, dzisiaj tak naprawdę nie trzeba być nikim, by zgarniać okrągłą sumkę. Liczb nie podam, bo i prezesi czy dyrektorzy kluby dzielą się z nimi tylko nieoficjalnie, ale każdy dziennikarz powtórzy to samo: oczekiwania graczy są niewspółmiernie wysokie w stosunku do prezentowanych umiejętności.
Można nie grać w reprezentacji, można mieć za sobą tylko jeden sezon gry w ekstraklasie, ba, można mieć właściwie kilka miesięcy skutecznej gry, by żądać podwyżki o kilkanaście procent w stosunku do poprzedniego roku. To dramat. Dekadę temu większość klubów miała na tyle stabilną sytuację ekonomiczną, że mogła sobie pozwolić na zatrudnienie koszykarzy-nazwisk. Najlepszy przykład to Tomas Pacesas, mistrz Rosji z Uralu Great Perm, który polski etap kariery rozpoczął w... Legii Warszawa, siódmym zespole ligi. Dzisiaj większość klubów dysponuje budżetem nieznacznie przekraczającym minimalne 2 miliony złotych. Kasa wypełniona taką ilością gotówki oznacza, że dla Europy jesteśmy nikim. Tymczasem Tauron Basket Liga jeszcze nie pomaga klubom życie wprowadzając do ekstraklasy cztery nowe zespoły i... nie dając w zamian nic.
Ktoś powie: - Ale to jest właśnie wolny rynek! Nie możesz mieć za złe koszykarzom, że wykorzystują swoją szansę! Od razu odpowiadam - kompletnie nie winę koszykarzy, wszak nie można winić nikogo za to, że chce sobie poprawić status życia i wybiera tę opcję, wedle której - najczęściej - zarobi najwięcej. Nie koszykarze są w tym momencie adresatami mojego tekstu. Adresatem jest liga, która stworzyła warunki idealne do windowania cen.
Dzisiaj wartość kontraktu nie jest tworzona poprzez wartość samego zawodnika, ale poprzez mechanizm rynkowy w postaci przepisów. I to nie jest wolny rynek. Z wolnym rynkiem mielibyśmy do czynienia w momencie, w którym nie obowiązywałyby sztuczne limity, a jeśli ewentualnie takowe byłyby - to przystające do zmieniających się warunków. Być może przepis o dwóch Polakach na parkiecie pasował do ligi 12-zespołowej. Ale dwóch Polaków na parkiecie i sześciu ogółem w składzie w 16-zespołowej stawce to dramat, który powoduje, że koszty tego przepisu ponoszą kluby. Analogicznie - gdyby w lidze było tylko sześć lub osiem ekip (to też patologia), to może wówczas pisałbym o tym, by nie dwóch, ale trzech Polaków powinno być na parkiecie. Chodzi tylko o zachowanie równowagi między rzeczywistą wartością zawodnika, budżetem klubu, poziomem ligi i przepisami.
Zasad popytu nie zmienimy. Każdy klub musi wypełnić limity, a że zawodników jest stosunkowo niewielu - powiedzmy między 30 a 40 nazwisk, którzy mieszczą się w kategorii "solidnie-przeciętny lub lepszy", to ceny schodkowo rosną w górę. Jeśli bowiem dwa kluby licytują się o gracza klasy A, to ten winduje cenę i podpisuje z bogatszym. A drugi klub, przegrany, skłania się ku zawodnika o klasie B, z tym, że ten również ma kilka ofert. I też winduje cenę. Tym razem klub wygrywa i podpisuje gracza. Ale batalię o gracza przegrał ktoś inny, więc zaczyna polować na zawodnika klasy C. I tak dalej, i tak dalej...
Słyszę argument, że "tak było zawsze"? Oczywiście, że tak. Nigdy jednak Polacy nie mieli aż tak komfortowej sytuacji jak teraz. Bo teraz mają po prostu gwarancję aż 96 miejsc pracy. GWARANCJĘ! Siedzi sobie Bartosz Bochno (nie mam nic do człowieka, przyszło mi po prostu nazwisko do głowy, dlatego, że łączy się go z Treflem Sopot, choć w 1. lidze w Toruniu miał tylko przeciętny sezon. Równie dobrze może być jednak Patryk Pełka, Daniel Wall, Piotr Stelmach czy Marcin Sroka) i wie, że jego nazwisko jest na tyle "osłuchane", by spokojnie czekać na rozwój wypadków i stosowną ofertę.
Z "mojego" podwórka: Anwil starał się zatrudnić koszykarza, który w TBL nie rozegrał nawet dwóch pełnych sezonów. Oferta dwuletniego kontraktu, zarobki na poziomie kilkunastu tysięcy złotych. Propozycja odrzucona, zawodnik najprawdopodobniej zostanie w dotychczasowym klubie, gdzie zamiast "-naście" będzie miał "-dziesiąt".
Pytanie więc brzmi: czy to kluby szaleją same z siebie, czy może są nieco zmuszone dostosowywać się do zastanych realiów?
***
Nie mam leku na całe zło, ale wydaje mi się, że w tym wszystkim mógłby pomóc prosty mechanizm. Biorąc pod uwagę, że w większości przypadków klub zbudowanych jest według wzorca sześciu-siedmiu Polaków oraz pięciu-sześciu obcokrajowców, może liga powinna się zastanowić nad zmianą "kwestii parkietowej". Nawet zostawić tych sześciu Polaków w składzie, ale zająć się rotacją. Jeden zamiast dwóch Polaków na parkiecie uzdrowiłby nieco rynek i odciążył finansowo kluby. Dzisiaj bowiem, mając mus w postaci dwóch rodzimych graczy non-stop w grze, każdy klub stara się mieć w rotacji przynajmniej czterech solidnych graczy (słabsze teamy), pięciu (średnie) oraz sześciu i więcej (najlepsze). Zmniejszając ów limit do jednego Polaka w grze, sprawilibyśmy, że słabsze kluby zadowalałyby się trzema solidnymi koszykarzami, a średnie czterema, a bardzo dobre... i tak mogłyby pozwolić sobie na kogo tylko chcą. Limit sześciu uzupełniłoby się juniorami, którzy i tak są w każdych protokołach meczowych.
To tylko teoria, niesprawdzona, ale moim zdaniem pozwalająca utrzymać oba odważniki wagi na tym samym poziomie. Niezmienianie przepisów i zwiększanie ligi powoduje bowiem sytuację, w której jeden odważnik przechyla szalę na swoją, w tym kontekście, (nie)korzyść.
***
Prezes Jacek Jakubowski rzucił w wywiadzie hasło: - Będzie wreszcie okazja, żeby sięgnąć po młodych zawodników z zaplecza ekstraklasy. Oglądałem wiele spotkań 1.ligi i uważam, że tam jest wielu graczy, którzy mogliby spokojnie grać w lidze zawodowej. Super panie prezesie. Ale co to znaczy wielu? 5, 10, 25? Ilu ich jest? No i druga sprawa: co z 1. ligą? Rok temu to były naprawdę atrakcyjne rozgrywki, a teraz? W tej sprawy również mamy do czynienia z kwestią schodkową. I to nie tylko pod względem zawodników, ale również zespołów.
***
Tytułem końca - najmniej zamożne kluby TBL zatrudniają dzisiaj Amerykanów za 2-3 tysiące dolarów za miesiąc. Każdy z nas - dziennikarzy - i każdy z was - kibiców - nie raz nieoficjalnie słyszał tekst "Wolałbym postawić na młodego Polaka, ale oni często są drożsi niż dwa razy szybszy, trzy razy bardziej skuteczny i cztery razy bardziej atletyczny gracz po NCAA".
Wiem, takie myślenie to patologia, ale takie myślenie wykluwa się również dzięki przepisom. Nie namawiam do całkowitego otwarcia granic, ale wspomniana wyżej przez mnie teoria pozwoliłaby zmniejszyć liczbę pożądanych Polaków (których odpowiedniej ilości i tak nie ma) kosztem... solidniejszych obcokrajowców. Może wówczas, najsłabsze zespoły zaczynałyby od półki 4-5 tysięcy dolarów. Wszak za 5 tysięcy dolarów Zastal Zielona Góra miał Waltera Hodge'a w swoim pierwszym sezonie w Polsce...
PS. Przed publikacją tekst pokazałem dwóm trenerom, trzem działaczom, trzem zawodnikom oraz dwóm dziennikarzom. Część zgodziła się ze mną (o dziwo - nawet dwóch graczy), część nie. Od jednej osoby usłyszałem, że tekst "jest za ostry", od innej, że "za grzeczny". Każdy przeczyta go z własnego punktu widzenia. Mam nadzieję, że to początek debaty, która na pewno jest potrzebna.
wiem ze masz syna młodego koszykarza i liczysz ze on tez bedzie zbijal kokosy na tym przepisie wiec obiektywizmu u ciebie prózno szukać. Koniec tematu z mojej strony