David Robinson - Admirał pełną gębą cz. I
Mało brakowało, a Davida Robinsona nie wymienialibyśmy dziś wśród najlepszych centrów w dziejach basketu. Bieg wydarzeń mógł zmienić feralny wypadek z lutego 1966 roku.
Wojskowi mają to do siebie, że rzadko kiedy nie dotrzymują danego słowa. Trzy tygodnie po nietypowych zaręczynach Ambrose i Freda wzięli ślub. Niedługo potem na świat przyszła ich córka Kimberly, a dwa lata później, 6 sierpnia 1965 roku, pierwszy krzyk wydał z siebie ich syn, David Maurice Robinson, o którym dwie dekady później usłyszał cały koszykarski świat. Wówczas jednak nikt nawet nie zastanawiał się, czy maluch będzie miał w przyszłości predyspozycje do uprawiania jakiegokolwiek sportu.
Ambrose Robinson nie był byle jakim żołnierzem. Miał stopień oficerski i specjalizował się w sonarach - urządzeniach używających fal dźwiękowych do nawigacji, komunikacji, detekcji, określania pozycji, śledzenia oraz klasyfikacji ruchomych i nieruchomych obiektów zanurzonych, znajdujących się na powierzchni cieczy lub w powietrzu. Pewnego lutowego poranka wypływał statkiem do Republiki Południowej Afryki, więc żona odwiozła go samochodem na miejsce, w którym zaczynała się podróż. Do auta zabrała również dzieci, gdyż po odstawieniu męża planowała odwiedzić siostrę Jessie, mieszkającą w pobliskim Rye Beach. Z Newport, w którym stacjonowali Robinsonowie, były tam zaledwie dwie godziny drogi. Freda pokonywała tę trasę dość często, ale tamtego dnia zapowiadano burzę lodową, czyli niezwykle intensywne opady marznącego deszczu. - Lepiej dziś nie jedź - przekonywał ją Ambrose, zanim wszedł na pokład. Nic to jednak nie dało.
Kobieta wsiadła do auta i odjechała do Rye Beach. Podróż minęła spokojnie, a pogoda popsuła się dopiero po dwóch dniach pobytu w domu siostry. Burza była tak silna, że po ulicach mogły się poruszać jedynie pojazdy ratunkowe. Pani Robinson po przebudzeniu wyjęła płaczącego Davida z łóżeczka i położyła na swoim łóżku, po czym wyszła z pokoju do kuchni, żeby podgrzać dla niego mleko w butelce. Malec w pewnym momencie przestał płakać, więc jego mama pomyślała, że powtórnie zasnął i oddała się pogawędce ze swoją siostrą. Gdy wróciła, chłopczyka nie było w miejscu, w którym go zostawiła. Nie było go również na podłodze, więc wpadła w panikę. - Mitch, David jest z tobą?! - zawołała do szwagra przebywającego w innym pomieszczeniu. - Nie - odpowiedział mężczyzna. - Nie rób sobie jaj - fuknęła. - Serio, nie ma go tu - odparł spokojnie Mitch.
Pani Robinson znajdowała się już blisko rozpaczy. Dzieci siostry również nie wiedziały, gdzie jest David, a dalsze poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. W końcu Freda wróciła do sypialni i zaczęła sprawdzać wszystkie miejsca od początku - łóżko, pod łóżkiem, przy łóżku. W pewnym momencie pomiędzy łóżkiem a ścianą zobaczyła wystający czubek głowy. Chłopczyk się zakleszczył i zwisał nogami do ziemi z twarzą przyklejoną do materaca. Gdy mama go stamtąd wyciągnęła, zauważyła że zrobił się niebieski. Jako pielęgniarka wiedziała, iż to z powodu niedotlenienia. Rozkleiła się na amen. Wtem jednak do pokoju wparowała Jessie, która od razu pobudziła ją do działania: - On umrze, jeśli nie przeprowadzisz natychmiast resuscytacji! - Nie mogę - odpowiedziała przez łzy Freda. - Nigdy nie robiłam tego na żywym człowieku, ćwiczyłam tylko na manekinie. - Jeśli nie chcesz, żeby on umarł, to lepiej spróbuj! - kontynuowała siostra mamy Davida.
Freda rozpoczęła reanimację. - Panie, nie pozwól, żeby moje dziecko umarło - modliła się w myślach. Bezskutecznie. Nic nie blokowało również dróg oddechowych chłopca. Gdy kobiecie w pewnym momencie zaczęło się wydawać, że David zaraz dostanie drgawek, wyniosła go przez kuchnię do garażu, żeby maluch doznał szoku termicznego. Wiedziała, że to może mu pomóc. Udało się! Chłopiec otworzył szeroko oczy i zaczął płakać. W międzyczasie Mitch wezwał karetkę pogotowia, która ze względu na pogodę przybyła na miejsce ze sporym opóźnieniem. Ratownicy zastali Davida już w całkiem dobrym stanie, ale Freda nie miała pojęcia jak długo chłopiec nie oddychał. Jako pielęgniarka wiedziała, że człowiek może radzić sobie bez tlenu maksymalnie przez niecałe sześć minut. Po tym czasie w mózgu następują nieodwracalne zmiany.