W większości polskich domów Święta Bożego Narodzenia kojarzą się jednoznacznie. Musi być karp, opłatek, prezenty, choinka, cała rodzina zasiada przy stole, jest gwarno, czasem może tłoczno, ale z uśmiechem. A gdzieś tam zupełnie w tle Kevin, ponownie sam w domu, ponownie dzielnie stawia czoło dwóm bandziorom mającym chętkę na własności jego rodziny.
[ad=rectangle]
Rok temu opisywałem najważniejsze mecze sezonu play-off Tauron Basket Ligi cyklem "Na wschód od finałów", oglądając sześć meczów z punktu widzenia osoby umiejscowionej geograficznie i obiektywnie poza Zgorzelcem i Zieloną Górą. I puentowałem ów serię zdaniem, że "nie miałbym nic przeciwko temu, by za rok ktoś inny, może jakiś dziennikarz ze Zgorzelca lub Zielonej Góry, pisał serię zatytułowaną "Od finałów na zachód"...". Realia są jednak takie, jakie są, a ja - niczym wspomnianym wcześniej Kevin - ponownie zasiadam do stołu z daniem głównym Tauron Basket Ligi jako pilny obserwator i z tylko jednym życzeniem. Oby tegoroczny posiłek był przynajmniej tak smaczny, jak poprzedni.
Fenomenalne akcje J.P. Prince'a, szalone trójki Łukasza Wiśniewskiego, genialne mecze Łukasza Koszarka, dynamiczne bloki i wsady Christiana Eyengi - emocji tamten finał niósł ze sobą całe mnóstwo. Było tego tak dużo, że nagle media ogólnopolskie roztrąbiły się o koszykówce na cały kraj, a hashtag #tblpl zaliczano do jednego z najbardziej dynamicznie używanych na Twitterze.
***
I choć finał ten pozbawiony będzie zimnokrwistości Wiśniewskiego, wszędobylskości Prince’a czy dynamizmu Eyengi, argumentów "za" oglądaniem tegorocznej rywalizacji na szczycie jest wiele, a każdy znajdzie coś dla siebie.
Mnie osobiście najbardziej ciekawi postawa Mardy'ego Collinsa. Amerykanin to wirtuoz koszykówki jeśli spojrzymy na niego przez pryzmat Tauron Basket Ligi, ale jednocześnie zawodnik o psychice odwrotnie proporcjonalnej do umiejętności. Bo dwie kary za niesportowe zachowanie w ciągu jednego sezonu to bardzo dużo. I nie zdziwiłbym się, gdyby w głowie trenera Saso Filipovskiego znalazł plan - w imię zasady, iż cel uświęca środki - nieustannego wywierania presji na Collinsie, prowokowania go poprzez walkę na łokcie czy poprzez trash-talking.
A jeśli ktoś lubi ryzyko, może sprawdzić czy u bukmachera można wytypować liczbę fauli niesportowych Amerykanina w całym finale. Ja obstawiałbym co najmniej dwa.
***
Rok temu pisałem, że najważniejsze gwiazdy obu zespołów staną na wysokości zadania, ale bardzo dużo będzie zależało od postawy zmienników. I dzisiaj jest podobnie, bo w końcu zasada, że drużyna jest tak silna, jak silna jest jej ławka rezerwowych - nie zmieniła się.
Z tym, że o ile w zeszłym roku typowałem na czarnego konia serii zgorzeleckiego Mike'a Taylora, dzisiaj wskazałbym w tej kategorii zielonogórskiego Russella Robinsona.
Amerykanin ma tę cechę, którą uwielbiam w sportowcach, czyli w ciągu jednego meczu potrafi przejść drogę od gracza niewidzialnego do bohatera. Nie musi grać dobrze, żeby wypalić w kluczowym momencie i o tym na miejscu PGE Turowa - skoncentrowanym z pewnością przede wszystkim na wywieraniu presji na Koszarku - bym nigdy w tej serii nie zapominał. Bo nagle może okazać się, że to nie wspomniany Koszarek czy Hosley, którzy ciągnęli wynik przez dwie lub trzy kwarty, będą oddawać rzuty, które przesądzą o ucieczce Stelmetu lub o wygranej, ale właśnie 29-letni obrońca.
***
Kto wygra finał? Wygra ten, kto wygra cztery spotkania, jak odpowiedzieliby pewnie koszykarze obu drużyn.
Ja jestem ciekawy czy sprawdzi się powiedzenie, że ofensywą wygrywa się pojedyncze mecze, ale trofea, mistrzostwa zwycięża się defensywą. Bo statystyki są bardzo jednoznaczne. Turów rzuca średnio w każdym spotkaniu 90,9 punktu, a Stelmet tylko 77,8. Pretendenci do tytułu tracą jednak aż o 10 punktów mniej (69,5), niż obrońcy trofeum (79,9).
I tak z lekkim przekąsem, dzisiaj stawiałbym jednak, że wyżej wymienionej teorii gracze PGE Turowa zadadzą kłam. Podobnie jak przed rokiem, w sześciu meczach, choć życzyłbym sobie - biorąc pod uwagę, że całe play-off pozbawione były takich emocji, jak zeszłoroczne - by tych spotkań było siedem. I to najlepiej z dogrywką, w której celny rzut równo z syreną oddałby... wówczas już nieistotne kto. W takich okolicznościach każde danie smakowałoby po prostu wybornie. Czego sobie i wszystkim czytelnikom życzę.
Do przeczytania!