"Czułem się tak jakbyśmy grali na wyjeździe"
7 listopada w Nowym Jorku koszykarze drużyny Brooklyn Nets grali u siebie, ale jakby na wyjeździe. Z trybun słychać było skandowane "Ko-Be! Ko-Be!" i chóralne "MVP!", przerywane pojedynczymi "I love you Kobe!" i "Forever in my heart". Za każdym razem, gdy dotykał piłki, w hali narastał zgiełk. Oklaskiwano jego każdy ruch. Kiedy rzucał i piłka jeszcze leciała w kierunku kosza, podniecenie i napięcie kibiców było tak wielkie, że można było ciąć je nożem.
37-letni Kobe Bryant rozgrywał swój być może ostatni mecz w Nowym Jorku. Nowoczesna, otworzona w 2012 roku hala Barclays Center wypełniona była złoto-purpurowymi koszulkami Lakers z numerami "8" i "24". Numerami, w których przez ostatnich 19 lat grał w NBA idol zdecydowanej większości koszykarzy młodego pokolenia. Koszykarzy, którzy wychowali się, oglądając go i marząc o tym, by pójść w jego ślady.
Tamtego listopadowego wieczoru, nikt wśród obecnych na trybunach nie wiedział czy był to faktycznie ostatni mecz Kobiego w Nowym Jorku. Złamane kolano, zerwany Achilles, przemieszczony bark - kontuzje z trzech poprzednich sezonów i dziesiątki tysięcy minut spędzonych na parkietach NBA zwiastowały jednak, że jego czas dobiega końca. A ostatni rok kontraktu - oczywiście najwyższego w lidze - podsycał tylko podejrzenie, że sezon 2015/16 może być faktycznie ostatnim w karierze 5-krotnego mistrza NBA, najwięcej, bo aż 11 razy nominowanego do najlepszej piątki graczy sezonu.
29 listopada kibice w Los Angeles, którzy przyszli na mecz, znaleźli na swoich siedzeniach list. W tym samym czasie na stronie "The Players Tribune" opublikowany został wiersz. Zaczynał się słowami "Droga koszykówko (...)". Autor nazywał się Kobe Bryant. Podmiot liryczny obu tekstów ogłaszał, że to jego ostatni sezon.
To co miało miejsce później, wydarzyło się naprawdę. 5 meczów i 7 dni, które spędził na wschodnim wybrzeżu USA stanowiło jeden z najbardziej nieprawdopodobnych i kuriozalnych tygodni w historii NBA.
"Musisz nauczyć się równie mocno doceniać złe i dobre momenty w swoim życiu. Bo tylko wtedy jesteś w stanie odnaleźć samego siebie"
Słowa samego Bryanta pomogą lepiej zrozumieć to co faktycznie wydarzyło się na początku grudnia w Filadelfii, Waszyngtonie, Atlancie, Detroit i w Toronto.
1 grudnia 2015, Filadelfia
W poniedziałek rano 30 listopada, dzień po ogłoszeniu swojej decyzji i trafieniu tylko 4 z 20 rzutów w porażce z Indianą Pacers - kilka godzin po tym jak po meczu spytał dziennikarzy "Jakieś nowości?" - Bryant, pozostali gracze i sztab Lakers udali się w długi, 6-godzinny lot z Kalifornii do Filadelfii. Lecieli nad amerykańskim kontynentem jako drużyna mająca bilans 2-14. Lecieli na spotkanie z jedynym zespołem, który był od nich gorszy.
W tym samym czasie koszykarze NBA i amerykańscy celebryci dalej publikowali na Twitterze swoje podziękowania i wyrazy szacunku dla najpopularniejszego gracza od czasów Michaela Jordana.
- Jeden z największych mistrzów w historii tego sportu - napisał Scottie Pippen.
- Dziękuję za wszystko bracie - dodawał Pau Gasol.
- Kobe był moim Jordanem - wyznawał 25-letni Paul George, wychowany w Los Angeles, dziś jeden z dziesięciu najlepszych koszykarzy świata.
- PRAWDZIWY KRÓL - caps-lockiem wtórował mu Justin Timberlake, piosenkarz i współwłaściciel klubu Memphis Grizzlies.
- Nigdy, przenigdy nie będzie drugiego Kobiego Bryanta - pisał Allen Iverson.
Kiedy wiadomość o tym, że Bryant kończy karierę dotarła do Filadelfii, wszystkie pozostałe bilety zostały wyprzedane w mgnieniu oka. Za te ostatnie trzeba było zapłacić ponad 1000 dolarów.
Filadelfia to miasto, w którym Bryant się urodził i dorastał. Jego ojciec Joe "Jellybean" grał wówczas razem z Juliusem Ervingiem w drużynie Philadelphia 76ers, która w 1977 roku dotarła do Finałow NBA. Gdy Kobe był jeszcze 6-letnim brzdącem, ojciec Joe w poszukiwaniu koszykarskiego chleba zabrał swoją rodzinę do włoskiego Rieti, zanim siedem lat później wrócili wszyscy do Miasta Braterskiej Miłości.
Nic więc dziwnego, że po przylocie z L.A. poniedziałkowy wieczór 30 listopada Bryant spędził jeżdżąc po osiedlach i parkach, mijając boiska, na których stawał się legendą już jako nastolatek. Dzień później przed meczem jak zwykle w Filadelfii czekały na niego precle z ulubionej piekarni, a po meczu zamówiony stolik w restauracji "U Larry'ego".
[nextpage]Wieczorem tego dnia hali trudno było znaleźć kibiców 76ers. I to nawet pomimo tego, że na ten sam wieczór przypadła uroczystość uhonorowania zmarłego w tym roku legendarnego centra "Szóstek" Mosesa Malone'a. Morze żółtych koszulek wypełniało sektory. Kiedy spiker przedstawiał graczy Lakers, ledwo słychać było, gdy wymawia "From Lower Merion High School in Philadelphia, Kobe Bryant"
Pierwszy rzut - celny. Drugi - to samo. Trzeci - nie, ale kolejny już tak. W pierwsze 90 sekund meczu Bryant trafił trzy rzuty z dystansu, z czterech, które oddał.
- Widziałem w ich oczach strach. Myśleli pewnie 'Cholera, znów rzuci 81 punktów?' - śmiał się po meczu, mówiąc o młodych, regularnie przegrywających graczach 76ers.
Skończył trafiając tylko 7 z 26 rzutów...
- To była piękna koszykówka - żartował.
2 grudnia 2015, Waszyngton
Wtorkowy mecz w Filadelfii był jego 14 w sezonie. Po nim skuteczność Bryanta wynosiła 30,1 proc. z gry, co przy oddawanych średnio 17,6 rzutach na mecz, stanowiło najgorszy wynik w NBA, od końcówki lat 40-tych, gdy koszykarze biegali jeszcze w spodenkach o długości bokserek i rzucali spod brody.
To była ta ciemna strona mocy, która podążała razem z nim przez długie lata jego kariery - duża liczba rzutów jakie oddawał. Boiskowy egoizm był czymś za co krytykowany był nawet wtedy, gdy do kosza trafiał co drugi jego rzut. Już jako 17-latek w trakcie pierwszego sezonu w NBA nie bał się brać spraw w swoje - i wyłącznie swoje - ręce. Bryant stał się ikoną koszykówki jeden na jednego i podobnie jak Michaelowi Jordanowi długie lata zajęło mu zrozumienie tego, że potrzebuje grać zespołowo, aby zdobywać mistrzostwa.
W sercu na zawsze pozostał samotnym łowcą, charyzmatycznym wzorem ciężkiej pracy nad swoim rzemiosłem. I jako stary wyga nie zamierzał nagle zmieniać swojego charakteru nawet, gdy obręcz widział już dużo gorzej, niż kiedyś, a nogi nie niosły go już jak wtedy, gdy fruwał nad obręczą.
- Albo przeżyjemy, albo umrzemy - mówił po meczu w Filadelfii trener Lakers Byron Scott, a wokół jedni kpili z "wyczynów" Bryanta, inni próbowali przebić się przez kult jego pożegnania, zarzucając mu, że alienuje na boisku młodych graczy Lakers, na których oparta ma być przyszłość klubu.
W Waszyngtonie przywitał Bryanta tłum kibiców Lakers wychylających się zza barierki, kiedy wbiegał z szatni na parkiet. Ludzie krzyczeli jego imię, trzymali w rękach telefony, koszulki, długopisy, błagając o podpis. Już podczas pierwszej przerwy w grze na wielkim ekranie zawieszonym pod kopułą hali pojawiły się podziękowania dla Kobiego, a kibice dali mu owację na stojąco, skandując "Kobe!". Bryant ukłonił im się w pas i grał dalej.
A grał swój do tego momentu najlepszy mecz sezonu. Naprzeciw niego grali rozbici kontuzjami i problemami w szatni Washington Wizards. Wśród nich Marcin Gortat, mający wówczas w głowie kłopoty zdrowotne swojej mamy Alicji.
W końcówce nie było już złudzeń komu kibicują fani w Waszyngtonie. Rozlegało się "Let's Go Lakers!", a Bryant na 31 sek. przed końcem trafił rzut dający Lakers dwupunktowe prowadzenie i rozstrzygający o zwycięstwie. To był jego 31 punkt w tym meczu. Chwilę później lider Wizards John Wall popełnił fatalną stratę. Kibice w hali wygwizdali go, zaraz znów skandując "Kobe! Kobe!". Po meczu zapłakana mama Walla w tunelu do szatni mówiła dziennikarzom, że nie może uwierzyć w to w jaki sposób potraktowany został jej syn.
[nextpage]4 grudnia 2015, Atlanta
To w trakcie meczu w Atlancie ukułem określenie "Podróżujący Kościół Kobiego Bryanta". Atlanta Hawks przez lata mieli ogromne kłopoty w zapełnieniu hali swoimi kibicami, więc zupełnie nie dziwiło to, że ta zdominowana została przez złoto-purpurowy kolor koszulek Lakers.
Kobe nie trafił trzech pierwszych rzutów. Był zmęczony i wolno przemieszczał się z jednego końca boiska na drugi. Wyglądał jak ktoś kto potrzebuje kilku dni przerwy. Ale nawet mimo tego, że skończył mecz trafiając tylko 4 z 19 rzutów, był oklaskiwany na wyjeździe tak jak w tym roku bywał tylko obecnie najlepszy gracz NBA Stephen Curry. Nawet jego liczne niecelne rzuty wzbudzały owacje. Nawet te rzuty, które ledwo głaskały obręcz, czy te które nawet do niej nie dolatywały wzbudzały aplauz. To było dziwne.
"Musisz nauczyć doceniać się złe momenty (...)"
Po zakończeniu meczu Bryant uderzył dłonią w lewą stronę swojej klatki piersiowej i raz jeszcze pomachał rozszalałej i przez cały mecz niecierpliwie czekającej na jego każdy kolejny ruch widowni. Wystarczyło bowiem, że trafił dwie kolejne trójki w krótkim odstępie czasu, a trybuny zamieniły się w ocean skandujący "Ko-Be! Ko-Be!".
- Zapach piłki, jej odgłos, gdy odbija się od parkietu, piszczenie trampek, to małe bzyczenie świateł, kiedy rozgrzewam się i jest jeszcze pusto w hali... Dźwięk siatki. Wszystkie te małe, dziwne rzeczy, będę za nimi strasznie tęsknił.
Po meczu zabrał żonę Vanessę na naleśniki i gofry.
6 grudnia 2015, Detroit
Bryant trafił zaledwie 2 z 15 rzutów i opuścił boisko w trzeciej kwarcie. Narzekał na bóle brzucha. Po meczu podłączano go pod kroplówkę.
- Jeśli mogę chodzić, to mogę grać.
7 grudnia 2015, Toronto
22 stycznia 2006 roku nie było żadnej siły, która mogła go zatrzymać. Nikt nie nagrywał kamerą wideo meczu, w którym Wilt Chamberlain w 1961 roku rzucił 100 punktów. Pozostał tylko zapis transmisji w radio i znane wszystkim zdjęcie Chamberlaina, który w szatni trzyma kartkę papieru z napisaną na niej liczbą "100".
Dlatego 81 punktów Kobiego Bryanta rzucone w Toronto jest prawdopodobnie najlepszym pojedynczym występem jednego gracza, jaki kiedykolwiek mogliśmy zobaczyć.
Dziewięć lat później spodziewano się, że wyczerpany fizycznie Bryant wjedzie na mecz karetką. Znów tłumy fanów, witających go przed meczem i czekających jak najbliższej boiska, potem przy szatni Lakers, a na końcu obok autobusu, hotelu - tylko po to, aby móc zobaczyć na żywo swojego idola.
"We want Kobe!" rozlegało się z trybun, kiedy trener Scott przetrzymywał go w drugiej kwarcie na ławce. Lakers znów przegrywali wysoko i wysoko na koniec przegrali, ale raz jeszcze Bryant swój najlepszy mecz sezonu rozegrał dzień po dniu - dzień po tym jak skończył grać wieczorem, wsiadł w samolot, poszedł spać o godzinie 4 rano i za kilka godzin zwlekł swoje ciało z łóżka.
[nextpage]"Droga koszykówko,
Od momentu, w którym zacząłem zakładać koszykarskie skarpetki mojego taty
i wyobrażać sobie, że trafiam zwycięskie rzuty
w hali Los Angeles Lakers,wiedziałem i rozumiałem, że:
Zakochałem się w Tobie.
Miłością tak głęboką, że oddałem Tobie wszystko,
zaczynając od umysłu i ciała, na duszy kończąc.
Jako 6-letni chłopiec,
będąc w Tobie głęboko zakochany,
nigdy nie myślałem, że kiedyś ujrzę koniec tunelu.
Widziałem tylko siebie,
który nim biegnie.
Więc biegłem.
Biegłem z jednej strony boiska na drugą.
Biegłem za każdą bezpańską piłką.
Prosiłaś mnie o wysiłek, oddałem Ci serce.
Bo szło za tym tak wiele innych rzeczy.
Grałem mimo potu i bólu.
Nie dlatego, że wzywały mnie wyzwania,
ale dlatego, że TY mnie wołałaś.
Zrobiłem wszystko dla CIEBIE.
Bo to właśnie robisz,
gdy ktoś sprawia,
że czujesz, że żyjesz.
Ofiarowałaś 6-letniemu chłopcu jego marzenie.
I zawsze będę Cię za to kochał.
Ale nie mogę już dłużej kochać Cię tak obsesyjnie.
Ten sezon to wszystko co mi zostało.
Moje serce może dalej przyjmować ciosy.
Mój umysł jest w stanie wytrzymać rywalizację,
ale moje ciało wie, że nadszedł czas na pożegnanie.
I to jest OK.
Jestem gotowy, by pozwolić Ci odejść.
Chcę byś o tym wiedziała,
abyśmy oboje mogli docenić każdy jeden moment jaki nam został.
Ten dobry i ten zły.
Daliśmy sobie wszystko to co mam.
I oboje wiemy,
nieważne co potem zrobię,
że zawsze będę tym dzieciakiem,
w sznurówkach ojca,
rzucającym do kosza na śmieci w rogu pokoju,
z 5 sekundami na zegarze do końca meczu,
z piłką w rękach.
5... 4... 3... 2... 1...
Będę zawsze Cię kochał,
Kobe"
Grudzień dobiega końca i Kobe gra nadal. Lakers mają drugi najgorszy bilans w NBA, ale nogi znów zaczynają go nieść jak jeszcze kilka lat temu. Dopiero co w ostatnim tygodniu rzucił 31 punktów w Denver i pomógł odrobić 22 punkty straty, trafiając w ostatniej minucie rzuty przesadzające o zwycięstwie.
Od czasu meczu w Toronto, aż do dzisiejszego dnia, Bryant trafił 45 proc. rzutów - czyli tyle ile trafiał przez swoją karierę. Ostatnio więcej podaje, lepiej rozumie się na boisku z 19-letnim D'Angelo Russellem i niewiele starszymi Juliusem Randlem i Jordanem Clarksonem, przekazując "pałeczkę" kolejnemu pokoleniu graczy Lakers. Czasem mówi trenerowi "Daj pograć młodym" i spędza czwartą kwartę na ławce. Kpiny z jego fatalnej skuteczności zamieniają się w uznanie dla jego wielkości.
Tak było zawsze. Pięć tytułów mistrzowskich, ale też pięć sezonów, w których znalazł się poza playoffami. Niecelne rzuty na dwie minuty przed końcem - pierwszy, drugi, trzeci i tak aż do skutku, gdy jego koledzy stali obok z rękami w kieszeniach spodenek - aż w końcu jeszcze jedna próba stawała się celnym rzutem tuż przed syreną, a potem unosił zaciśniętą pięść w geście zwycięstwa. Nagle wszyscy zapominali o rzutach, które nie trafiał.
Łatwo można było go nie znosić, ale chyba jeszcze trudniej nie kochać. Jedni widzą w nim drugiego najlepszego koszykarza w historii tego sportu, inni nie mają go nawet w swoim Top-10.
Jeszcze przez lata będziemy dyskutować kim był Kobe Bryant i dokładnie co miał na myśli ten walczący do ostatniej krwi heros, który u schyłku kariery uśmiechał się po swoich niecelnych rzutach.