Kobe Bryant - w blasku purpury i złota cz. II

Powrót do Filadelfii był dla nastoletniego chłopaka wielkim szokiem, lecz ponowną aklimatyzację w rodzinnych stronach ułatwił mu język, który pieczołowicie szlifował we Włoszech. Język koszykówki.

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
Kobe Bryant PAP/EPA / Michael Nelson / Kobe Bryant
Po ukończeniu gimnazjum utalentowany zawodnik kontynuował edukację w liceum Lower Merion w Ardmore i już jako pierwszoroczniak dostał się do podstawowego zespołu Asów pod wodzą Gregga Downera. Bryant trenował z licealnym teamem jeszcze w ostatniej klasie gimnazjum Bala Cynwyd, a coach ledwie po pięciu minutach obserwowania młokosa powiedział do swojego asystenta, że ten dzieciak będzie kiedyś wielkim zawodnikiem. - Przez cały czas miał wszystko pod kontrolą i nie okazywał żadnych słabości - wspomina Downer. - Te cechy zyskał prawdopodobnie dzięki swojemu ojcu, który grał najpierw w NBA, a później w Europie. Wiedziałem, że Kobe z biegiem czasu będzie coraz większy i silniejszy, gdyż trzynastolatkowie reprezentujący taki poziom trafiają się niezwykle rzadko.

Przyszli kumple "Czarnej Mamby", jak wiele lat później zaczęto nazywać Bryanta, zostali ze sporym wyprzedzeniem powiadomieni, że przyjdzie im trenować z kimś wyjątkowym. - Jakiś tydzień wcześniej trener zawołał nas do siebie i rzekł: "Wkrótce dołączy do nas chłopak, którego ojciec grał w NBA. Gość jest naprawdę dobry" - opowiada David Lasman. - W ostatniej klasie gimnazjum Kobe mierzył sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, często trafiał za trzy punkty i doskonale panował nad piłką.

Wiele przyszłych gwiazd NBA rozpoczynało swoją licealną przygodę od konfliktu z trenerem szkolnej drużyny basketu. W przypadku Kobego Bryanta i Gregga Downera stało się zupełnie inaczej, gdyż pomiędzy mistrzem a uczniem od razu zawiązała się nić porozumienia. Coach poświęcał mnóstwo czasu na indywidualne zajęcia z zawodnikiem, ćwicząc z nim zagrania ofensywne, pracę nóg oraz grę bez piłki. "Black Mamba" uwielbiał również zespołowe treningi, które stanowiły niekończące się współzawodnictwo na różnych płaszczyznach i pole do popisu dla jego wrodzonej woli ciągłego wygrywania. Szkolna sala gimnastyczna była otwarta codziennie od szóstej rano, a Bryant notorycznie to wykorzystywał i przychodził przed wszystkimi, żeby oddać tysiąc rzutów do kosza.

ZOBACZ WIDEO Rio 2016: organizatorzy liczą na krocie ze sprzedaży pamiątek (Źródło: TVP)

- Jesteś w tej chwili wśród stu najlepszych zawodników licealnych w kraju. Kolejny przystanek to pierwsza pięćdziesiątka, a później dwudziestka piątka. Zaliczaj kolejne etapy, a w ostatniej klasie widzę cię w meczu McDonald’s All-American - mówił szkoleniowiec do Kobego w jego pierwszym sezonie w teamie Lower Merion Aces. Choć wychowany we Włoszech młodzieniec z miejsca stał się ważną postacią w drużynie, to sezon 1992-93 w wykonaniu Asów okazał się wielkim pasmem porażek. - Był wysoki i świetnie wyszkolony, ale jeszcze nieco kruchy - wspomina Guy Stewart, jego kolega z licealnego zespołu. - Z tego co pamiętam, to w jego pierwszym sezonie osiągnęliśmy bilans 4-20. Już wtedy jednak dało się dostrzec jak kocha tę grę. Zdradzała go etyka pracy.

Szalenie utalentowani koszykarze mają to do siebie, że kumple z drużyny stają się przy nich lepszymi zawodnikami. Gdy Kobe uczęszczał do trzeciej klasy szkoły średniej, Asy w pojedynku o mistrzostwo dystryktu uległy Chester, a z turnieju stanowego odpadły po konfrontacji z Hazleton, lecz wszelkie znaki na niebie i ziemi sugerowały, że kolejna kampania może być w ich wykonaniu prawdziwą bombą. Kobe w mgnieniu oka wyrósł na prawdziwą gwiazdę licealnych parkietów, której wróżono już nie tylko zawodową karierę, ale regularne występy w NBA All-Star Game. Stał się nieustraszonym liderem, jakiego pozostali gracze potrzebowali niczym tlenu. - Przed meczem ciągle wymiotował i nawet nie wyszedł z nami na rozgrzewkę - Guy Stewart wspomina starcie przeciwko Haverford, kiedy to Bryant zmagał się z grypą żołądkową. - W trakcie spotkania praktycznie w ogóle nie było tego po nim widać, ale ja wiedziałem, że czuł się po prostu koszmarnie. Można powiedzieć, że nie był wtedy sobą, ale mecz zakończył z dorobkiem 45 punktów.

Kobe czarował swoją grą nie tylko na licealnych parkietach. Młody koszykarz występował również w lidze AAU, a zespół New Jersey Patterson mający w składzie oprócz niego takich grajków jak Vince Carter, Tim Thomas, Kevin Freeman czy Richard "Rip" Hamilton jest przez wielu uważany za najlepszy w historii tych amatorskich rozgrywek. Z tym ostatnim jegomościem Bryant nawet się zaprzyjaźnił, choć chłopcy też zaciekle rywalizowali, gdy naprzeciw siebie stawały ich szkolne drużyny. - Pamiętam, kiedy w trzeciej klasie szkoły średniej mój coach wypalił: "Wydaje ci się, że jesteś taki wspaniały, ale w okolicy mamy chłopaka, którego uważa się za najlepszego obrońcę w kraju" - przywołuje dawne czasy "Rip". - "Jasne, jasne, przecież wiadomo, że to ja jestem debeściak", odparłem bez zastanowienia. Naprawdę tak myślałem, ponieważ nigdy nie wychyliłem nosa poza jedenastotysięczne Coatesville.

Drużyny Kobego i Richarda rywalizowały w tym samym dystrykcie, więc młodzieńcy koniec końców stanęli naprzeciw siebie. Wtedy właśnie ten drugi przejrzał na oczy, gdyż nie był już najwyższy i najlepiej zbudowany na parkiecie. Kobe dorównywał mu wzrostem, a muskulaturą nawet przewyższał. W trakcie licealnych rozgrywek Bryant i Richardson mierzyli się ze sobą wielokrotnie, a lwią część tych starć stanowiła prawdziwa wojna na boisku. Zamiast nienawiści pojawiła się jednak przyjaźń. - Nasza relacja była naprawdę niesamowita - opowiada Hamilton. - Podczas letnich podróży na mecze ligi AAU lubiliśmy sobie dogryzać. "Spoko, pokonałeś mnie w trzeciej klasie w sezonie regularnym, ale szykuj się już na następne rozgrywki, bo wtedy cię zdominujemy. Ty nie masz wokół siebie zespołu, jesteś sam jak palec", mawiałem z przekorą.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×