Po ukończeniu gimnazjum utalentowany zawodnik kontynuował edukację w liceum Lower Merion w Ardmore i już jako pierwszoroczniak dostał się do podstawowego zespołu Asów pod wodzą Gregga Downera. Bryant trenował z licealnym teamem jeszcze w ostatniej klasie gimnazjum Bala Cynwyd, a coach ledwie po pięciu minutach obserwowania młokosa powiedział do swojego asystenta, że ten dzieciak będzie kiedyś wielkim zawodnikiem. - Przez cały czas miał wszystko pod kontrolą i nie okazywał żadnych słabości - wspomina Downer. - Te cechy zyskał prawdopodobnie dzięki swojemu ojcu, który grał najpierw w NBA, a później w Europie. Wiedziałem, że Kobe z biegiem czasu będzie coraz większy i silniejszy, gdyż trzynastolatkowie reprezentujący taki poziom trafiają się niezwykle rzadko.
Przyszli kumple "Czarnej Mamby", jak wiele lat później zaczęto nazywać Bryanta, zostali ze sporym wyprzedzeniem powiadomieni, że przyjdzie im trenować z kimś wyjątkowym. - Jakiś tydzień wcześniej trener zawołał nas do siebie i rzekł: "Wkrótce dołączy do nas chłopak, którego ojciec grał w NBA. Gość jest naprawdę dobry" - opowiada David Lasman. - W ostatniej klasie gimnazjum Kobe mierzył sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, często trafiał za trzy punkty i doskonale panował nad piłką.
Wiele przyszłych gwiazd NBA rozpoczynało swoją licealną przygodę od konfliktu z trenerem szkolnej drużyny basketu. W przypadku Kobego Bryanta i Gregga Downera stało się zupełnie inaczej, gdyż pomiędzy mistrzem a uczniem od razu zawiązała się nić porozumienia. Coach poświęcał mnóstwo czasu na indywidualne zajęcia z zawodnikiem, ćwicząc z nim zagrania ofensywne, pracę nóg oraz grę bez piłki. "Black Mamba" uwielbiał również zespołowe treningi, które stanowiły niekończące się współzawodnictwo na różnych płaszczyznach i pole do popisu dla jego wrodzonej woli ciągłego wygrywania. Szkolna sala gimnastyczna była otwarta codziennie od szóstej rano, a Bryant notorycznie to wykorzystywał i przychodził przed wszystkimi, żeby oddać tysiąc rzutów do kosza.
ZOBACZ WIDEO Rio 2016: organizatorzy liczą na krocie ze sprzedaży pamiątek (Źródło: TVP)
{"id":"","title":""}
- Jesteś w tej chwili wśród stu najlepszych zawodników licealnych w kraju. Kolejny przystanek to pierwsza pięćdziesiątka, a później dwudziestka piątka. Zaliczaj kolejne etapy, a w ostatniej klasie widzę cię w meczu McDonald’s All-American - mówił szkoleniowiec do Kobego w jego pierwszym sezonie w teamie Lower Merion Aces. Choć wychowany we Włoszech młodzieniec z miejsca stał się ważną postacią w drużynie, to sezon 1992-93 w wykonaniu Asów okazał się wielkim pasmem porażek. - Był wysoki i świetnie wyszkolony, ale jeszcze nieco kruchy - wspomina Guy Stewart, jego kolega z licealnego zespołu. - Z tego co pamiętam, to w jego pierwszym sezonie osiągnęliśmy bilans 4-20. Już wtedy jednak dało się dostrzec jak kocha tę grę. Zdradzała go etyka pracy.
Szalenie utalentowani koszykarze mają to do siebie, że kumple z drużyny stają się przy nich lepszymi zawodnikami. Gdy Kobe uczęszczał do trzeciej klasy szkoły średniej, Asy w pojedynku o mistrzostwo dystryktu uległy Chester, a z turnieju stanowego odpadły po konfrontacji z Hazleton, lecz wszelkie znaki na niebie i ziemi sugerowały, że kolejna kampania może być w ich wykonaniu prawdziwą bombą. Kobe w mgnieniu oka wyrósł na prawdziwą gwiazdę licealnych parkietów, której wróżono już nie tylko zawodową karierę, ale regularne występy w NBA All-Star Game. Stał się nieustraszonym liderem, jakiego pozostali gracze potrzebowali niczym tlenu. - Przed meczem ciągle wymiotował i nawet nie wyszedł z nami na rozgrzewkę - Guy Stewart wspomina starcie przeciwko Haverford, kiedy to Bryant zmagał się z grypą żołądkową. - W trakcie spotkania praktycznie w ogóle nie było tego po nim widać, ale ja wiedziałem, że czuł się po prostu koszmarnie. Można powiedzieć, że nie był wtedy sobą, ale mecz zakończył z dorobkiem 45 punktów.
Kobe czarował swoją grą nie tylko na licealnych parkietach. Młody koszykarz występował również w lidze AAU, a zespół New Jersey Patterson mający w składzie oprócz niego takich grajków jak Vince Carter, Tim Thomas, Kevin Freeman czy Richard "Rip" Hamilton jest przez wielu uważany za najlepszy w historii tych amatorskich rozgrywek. Z tym ostatnim jegomościem Bryant nawet się zaprzyjaźnił, choć chłopcy też zaciekle rywalizowali, gdy naprzeciw siebie stawały ich szkolne drużyny. - Pamiętam, kiedy w trzeciej klasie szkoły średniej mój coach wypalił: "Wydaje ci się, że jesteś taki wspaniały, ale w okolicy mamy chłopaka, którego uważa się za najlepszego obrońcę w kraju" - przywołuje dawne czasy "Rip". - "Jasne, jasne, przecież wiadomo, że to ja jestem debeściak", odparłem bez zastanowienia. Naprawdę tak myślałem, ponieważ nigdy nie wychyliłem nosa poza jedenastotysięczne Coatesville.
Drużyny Kobego i Richarda rywalizowały w tym samym dystrykcie, więc młodzieńcy koniec końców stanęli naprzeciw siebie. Wtedy właśnie ten drugi przejrzał na oczy, gdyż nie był już najwyższy i najlepiej zbudowany na parkiecie. Kobe dorównywał mu wzrostem, a muskulaturą nawet przewyższał. W trakcie licealnych rozgrywek Bryant i Richardson mierzyli się ze sobą wielokrotnie, a lwią część tych starć stanowiła prawdziwa wojna na boisku. Zamiast nienawiści pojawiła się jednak przyjaźń. - Nasza relacja była naprawdę niesamowita - opowiada Hamilton. - Podczas letnich podróży na mecze ligi AAU lubiliśmy sobie dogryzać. "Spoko, pokonałeś mnie w trzeciej klasie w sezonie regularnym, ale szykuj się już na następne rozgrywki, bo wtedy cię zdominujemy. Ty nie masz wokół siebie zespołu, jesteś sam jak palec", mawiałem z przekorą.
[nextpage]
W trakcie wyjazdów z zespołem New Jersey Patterson "Rip" i Kobe zawsze dzielili ze sobą pokój hotelowy. Wbrew pozorom, chłopaków łączyło naprawdę wiele: byli tego samego wzrostu, występowali na tej samej pozycji, a także obaj wywodzili się z przedmieść Filadelfii, wobec czego musieli pracować dwa razy ciężej na uznanie ludzi pochodzących z centrum największego miasta stanu Pensylwania. - W naszej relacji najważniejszy był wzajemny szacunek - kontynuuje Hamilton. - Jeden szanował drugiego oraz jego etykę pracy. Nasi ojcowie cały czas byli przy nas i tak podróżowaliśmy z jednego meczu AAU na kolejny. Dobrze się dogadywaliśmy. Ludzie często gadają, że Kobe jest zarozumiały, arogancki i nie ma przyjaciół. Bzdura, on jest jednym z najfajniejszych facetów, jakich znam. Po prostu rozumiem ile trzeba poświęcić, żeby znaleźć się w miejscu, w którym zawsze chciało się być.
Pewnego razu "Rip" zagadnął Kobego: - Hej, może wyskoczymy po meczu do centrum handlowego?. Kumpel odpowiedział: - Człowieku, z chęcią, ale wracam do pokoju hotelowego, żeby obejrzeć taśmę z meczu i obłożyć kolana lodem. Wtedy Hamilton zrobił tylko wielkie oczy. Koszykarze byli nastolatkami, a młodzi przecież lubią się bawić. Kobe jednak prawdopodobnie już w łonie matki został zaprogramowany na odnoszenie sukcesów. Kiedy na jego twarzy widać determinację, to nigdy nie jest ona fałszywa. Po przegranej kampanii 1994-95 Bryant wygłosił krótkie przemówienie, w którym zapewnił, że w kolejnym sezonie zespół Asów będzie zwycięski. W szatni płakał on i płakali pozostali zawodnicy ekipy Gregga Downera. Dla Guya Stewarta kariera na licealnych parkietach dobiegła właśnie końca i choć zakończyła się rozczarowaniem, to trzy lata spędzone u boku o rok młodszego kolegi dały mu wiele cennego doświadczenia, potrzebnego w zawodzie trenera koszykówki, który dziś wykonuje.
- Najbardziej lubiłem w nim miłość do gry i wolę ciągłego zwyciężania. Wychodziło się na parkiet z kolesiem, który robił wszystko, żeby wygrać. Nawet podczas treningu nigdy nie odpuszczał i zagrzewał kolegów do walki. Kiedy natomiast ktoś zagrzewał jego, to reagował pozytywnie zamiast obrażać się na cały świat z poczuciem wyższości nad pozostałymi zawodnikami w zespole - opowiada Stewart. Dobrej atmosferze w teamie Lower Merion Aces sprzyjała znakomita relacja "Czarnej Mamby" z trenerem Greggiem Downerem. Panowie prawie w ogóle się nie kłócili. - Obaj uwielbiają pracować i są strasznymi pracoholikami - wyjaśnia Jeremy Treatman, pełniący wówczas funkcję asystenta głównego coacha Asów. W kuluarach wiele mówiło się o tym, że Bryant mógł liczyć u szkoleniowca na specjalne względy, dzięki czemu chłopak był niejako kreowany na lokalną gwiazdę basketu. W takich sytuacjach pozostali zawodnicy w drużynie zazwyczaj się buntują, lecz w tym przypadku nikt nie protestował, gdyż chłopcy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że bez Kobego co najwyżej popadliby w przeciętność.
- Powiedziałem Bryantowi, że połowa jego konkurentów odpadnie w przedbiegach z powodu złej etyki pracy, słabych stopni, narkotyków oraz innych problemów. Dodałem też, że jeśli cały czas będzie podążał wyznaczoną ścieżką, to w ostatniej klasie załapie się do dziesiątki najlepszych koszykarzy licealnych - wspomina Gregg Downer. Wydawało się, że bramy koszykarskiego raju stoją przed Kobem otworem. Młodzieniec harował na boisku za trzech, dając z siebie sto pięćdziesiąt procent nie tylko w meczach, ale też na treningach. Kumple z rozbawieniem wspominają jak ciągle chciał się z nimi mierzyć jeden na jednego. Wygrywał ten, kto pierwszy zdobył 100 punktów, a jeśli Bryant zwyciężał 100-12, to mówiło się, że miał po prostu... słabszy dzień.
Wychowany w Italii nastolatek praktycznie nie spotykał się ze znajomymi, a każdą wolną chwilę poświęcał koszykówce. "Rip" wywodził się z naprawdę ubogiej rodziny i początkowo ciężko mu było pojąć jak chłopak z bogatego domu może pracować na sukces dziesięć razy ciężej od niego. Słuchając o kolejnych osiągnięciach przyjaciela cały czas miał przed oczami scenę, kiedy poszedł szaleć do centrum handlowego, a Kobe został w pokoju hotelowym, żeby obejrzeć taśmę z meczu i obłożyć kolana lodem. - W wieku szesnastu lat nie myślałem o jakimś lodzie czy taśmach ze spotkań - tłumaczy. - Wydawało mi się, że tego nie potrzebuję. Z biegiem czasu jednak człowiek uczył się na błędach i cieszył z posiadania takiego przyjaciela, dodatkowo grającego na tej samej pozycji.
Przybywając do Filadelfii po wielu latach spędzonych we Włoszech, Kobe Bryant miał w głowie cały czas to samo marzenie, o którym powiedział matce w wieku trzech lat: zagrać pewnego dnia w NBA. Nie spodziewał się, że na jego życiowej drodze oprócz koszykówki pojawi się druga miłość: rap. Wszystko zaczęło się jeszcze w 1992 roku, kiedy to poznał o dwa lata starszego od siebie Anthony'ego Bannistera z okolicznego centrum społeczności żydowskiej, gdzie Joe Bryant pełnił funkcję dyrektora ośrodka sportowego. Anthony wprowadził Kobego w świat złotej ery amerykańskiego hip-hopu, która ominęła "Czarną Mambę" podczas życia w Italii. Młodzieniec tak bardzo wkręcił się w muzyczne klimaty, że już wkrótce brał udział w bitwach na słowa, organizowanych przez domorosłych raperów w szkolnej stołówce. - Miał czternaście lat, był chudy i niepozorny, ale jednocześnie zdeterminowany i pełen pasji - opowiada Bannister.
Niedługo później Bryant zaprzyjaźnił się z jednym z najlepszych MC's w szkole - Kevinem "Sandmanem" Sanchezem. Anthony znał go z lokalnej sceny, a w tamtym czasie szukał ludzi, z którymi mógłby uformować grupę, więc wziął go w pakiecie z Kobem. Do tercetu dołączyli wkrótce Broady Boy oraz Jester. Ekipa przyjęła nazwę CHEIZAW, nawiązującą do nazwy gangu Chi Sah z filmu "The Kid With the Golden Arm". - Wydawało mi się, że jesteśmy najlepsi w mieście - wspomina lider grupy. - Bryant był miłym oraz utalentowanym gościem i na pewno nie włączyłbym go do zespołu, gdybym tak nie uważał.
Koniec części drugiej. Kolejna już w najbliższy poniedziałek.
Bibliografia: Los Angeles Times, Los Angeles Daily News, Philadelphia Inquirer, USA Today, cnn.com, nba.com, baksetball-reference.com, Jeff Savage - Kobe Bryant: Basketball Big Shot, Robert Schnakenberg - Kobe Bryant, Mark Stewart - Kobe Bryant: Hard to the Hoop.
Poprzednie części:
Kobe Bryant - w blasku purpury i złota cz. I