Kobe Bryant - w blasku purpury i złota cz. I

PAP/EPA / Na zdjęciu: Kobe Bryant
PAP/EPA / Na zdjęciu: Kobe Bryant

Wilt Chamberlain, Julius "Dr. J" Erving, Charles Barkley czy Allen Iverson to koszykarze kojarzący się z Filadelfią. Kobe Bryant już na zawsze przypisany będzie do LA, choć wielu chciałoby to zmienić.

W tym artykule dowiesz się o:

Joe i Pam Bryantowie urodzili się i dorastali w największym mieście w stanie Pensylwania. Rodzice zawsze otaczali ich mnóstwem ciepła, więc małżonkowie pragnęli dać co najmniej tyle samo miłości swoim własnym dzieciom: Sharii, Shayi oraz najmłodszemu z nich, Kobemu Beanowi, który przyszedł na świat 23 sierpnia 1978 roku. W tamtych czasach niewiele czarnoskórych familii nie musiało się martwić o pieniądze, ale Bryantowie do nich należeli, gdyż Joe zarabiał na życie grając w NBA dla miejscowego zespołu 76ers. Mierzący 206 centymetrów mężczyzna nosił pseudonim "Jellybean" ("Żelek") i występował na pozycji silnego skrzydłowego w drużynie z Juliusem Ervingiem w składzie.

Joe miewał w swoim życiu różne szalone pomysły. Pierwsze imię jego syna nie jest popularne, gdyż pochodzi od... nazwy lokalnej, japońskiej restauracji ze stekami. Drugie natomiast zaczerpnął od swojej... ksywki. Mały Kobe zamiast obrazić się na tatę patrzył jednak z uwielbieniem na jego grę. - Mamusiu, chcę kiedyś zagrać w NBA! - wypalił w wieku trzech lat. Wtedy Bryant senior zdobywał już punkty dla San Diego Clippers, a pocieszny junior zasiadał przed telewizorem w towarzystwie plastikowego kosza i gumowej piłki. Brzdąc każde spotkanie przeżywał całym sobą, naśladując wydarzenia na parkiecie. Chłopiec odpoczywał tylko pomiędzy kwartami, popijając wodę z butelki i wycierając się ręcznikiem. - Mamo, spociłem się! - przejęty informował rodzicielkę.

"Jellybean" rozegrał w NBA osiem sezonów - cztery w Philadelphii 76ers, trzy w San Diego Clippers oraz jeden w Houston Rockets. Przez ten czas notował średnio 8,7 punktu 4 zbiórki i 1,7 asysty, ale należy wziąć pod uwagę, iż przez swoje pierwsze cztery kampanie w lidze zawodowej nie spędzał na parkiecie zbyt wielu minut. Naprawdę ważnym zawodnikiem stał się dopiero w San Diego, gdzie w zmaganiach 1980/81 dostarczał 11,6 "oczka", 5,4 zbiórki oraz 2,3 asysty. Po sezonie 1982/83 dwudziestoośmioletniemu graczowi nie spieszyło się na sportową emeryturę, dlatego postanowił on kontynuować karierę w Europie i przeniósł się do Włoch, by grać dla teamu z miejscowości Rieti. Na Półwyspie Apenińskim Amerykaninowi wiodło się naprawdę nieźle, więc zakotwiczył w słonecznej Italii na siedem kampanii i reprezentował jeszcze barwy zespołów z takich miast jak Reggio di Calbaria, Pistoia czy Reggio Emilia.

ZOBACZ WIDEO 25. mistrzostwo Polski koszykarek Wisły Can-Pack Kraków (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

Joe nie wyobrażał sobie życia bez rodziny, dlatego żonę i dzieciaki zabrał ze sobą do Włoch. - Dzięki temu wszyscy się do siebie jeszcze bardziej zbliżyliśmy - wspomina Kobe. - Musieliśmy trzymać się razem, nie było innej opcji. We Włoszech każdy traktuje cię jak równego sobie. Na ulicy ludzie mówią sobie "dzień dobry", a rodzina stanowi tu najwyższą wartość - dodaje. Jak wiadomo koszykówka nie jest w Italii sportem numer jeden. To miano przysługuje calcio, czyli piłce nożnej. Dyscyplina ta na Półwyspie Apenińskim traktowana jest jak religia, więc nic dziwnego, że Bryant junior także pewnego dnia połknął futbolowego bakcyla. - W dzieciństwie z całego serca wspierałem AC Milan - kontynuuje. - Na boisku, na które chodziłem pograć samotnie w basket, pod koszami ustawione były małe bramki. Kiedy chciałem sobie porzucać, nagle zebrała się grupka dwunastu dzieciaków pragnących rozegrać mecz piłki nożnej. Miałem długie ręce, więc ustawili mnie na bramce i kazali łapać każdą piłkę, która leciała w moją stronę. Dopiero po kilku miesiącach mogłem trochę pograć w polu.

Podziwiając wielki AC Milan i Marco Van Bastena pod wodzą Arrigo Sacchiego, Kobe Bryant nauczył się płynnie mówić po włosku. Z biegiem czasu swoją futbolową sympatię rozszerzył na FC Barcelonę, lecz wieku kilku czy kilkunastu lat nie przypuszczał, że uwielbienie piłki nożnej w jakimś stopniu przyczyni się do rozwoju jego boiskowej inteligencji. Zresztą swój życiowy cel miał od dawna określony: zagrać pewnego dnia w NBA i co najmniej dorównać swojemu ojcu. - Amerykańska koszykówka jest oparta głównie na akcjach dwójkowych, takich jak 1-2, pick and roll czy give-and-go - mówi Bryant. - Grając w dzieciństwie w futbol zobaczyłem zagrania trójkowe i czwórkowe, a także poznałem taktykę opartą na trójkątach. Dzięki temu mój mózg przyzwyczajał się do o wiele bardziej skomplikowanych kombinacji niż te znane z basketu.

W rodzinie Bryantów sport obecny był od zawsze. Nawet Joe i Pam poszli na pierwszą randkę tuż po meczu koszykówki, w którym uczelniana ekipa La Salle z Joe w składzie zmierzyła się z teamem Villanova, dla którego grał brat jego przyszłej żony - Chubby. Dziewczyna jednak tak naprawdę dużo wcześniej wpadła w oko chłopakowi, gdyż często odwiedzała swoich dziadków, którzy mieszkali w okolicy jego domu rodzinnego. - Pamiętam, że jednego razu siedzieliśmy z kumplami na schodach i wszyscy gadali: "Spójrzcie na Pam, jest naprawdę ładna" - opowiada Bryant senior. - Jedni gwizdali, inni się zachwycali, ale tylko ja powiedziałem: "Ona pewnego dnia zostanie moją żoną".

Sharia, Shaya oraz Kobe bardzo szybko przystosowali się do życia na Starym Kontynencie i codziennie chłonęli włoskie słownictwo. Tymczasem Joe miał trochę problemów z aklimatyzacją. Włochy różnią się od Stanów Zjednoczonych nie tylko obyczajami, kuchnią czy językiem. W Italii zupełnie inaczej również grało się w koszykówkę. Nie chodzi tu tylko o drobne różnice w przepisach, ale o to, że zespoły odbywały każdego dnia po aż dwa treningi, a mecze rozgrywano zaledwie raz w tygodniu. Lokalni kibice również byli bardzo specyficzni, gdyż wobec zawodników zza oceanu mieli naprawdę wysokie wymagania i potrafili dobitnie okazywać swoje niezadowolenie jeśli ich oczekiwania nie były spełniane.

Na szczęście pomimo wielu przeciwności "Jellybean" poradził sobie na Półwyspie Apenińskim i stał się prawdziwą gwiazdą Lega Basket A. Urodzony w Filadelfii zawodnik regularnie zdobywał po 30 czy 40 punktów, a publiczność uwielbiała go za niesamowite wsady oraz podania zza pleców. Kobemu strasznie się podobało posiadanie słynnego ojca. Wtedy chłopak też zrozumiał, iż sława wiąże się nie tylko z przywilejami, ale również z obowiązkami. Znanemu sportowcowi w końcu ciężko jest od tak po prostu wyjść z domu na spacer i pozostać niezauważonym. - Z jakiegoś powodu każdy chce cię zobaczyć, a ty powinieneś traktować to jako okazję do wywoływania uśmiechów na ludzkich twarzach - mówi Bryant junior.
[nextpage]
- Mój ojciec zawsze wkładał w grę całe serce i przez cały czas starał się nauczyć mnie tego samego. Wydaje mi się, że to najlepsza rada jaką ktokolwiek mi dał - opowiada Kobe. Tygodniowy plan Bryantów podporządkowany był w całości kalendarzowi Joego. Mecze zawsze odbywały się w niedziele, a okazyjnie również w środy lub czwartki. Po sobotnich treningach senior rodu zabierał familię na wycieczki krajoznawcze, a w poniedziałki wszyscy jechali do któregoś z większych miast, żeby spotkać się z rodzinami innych amerykańskich koszykarzy grających we Włoszech.

Po porannym treningu Joe wracał do domu na lancz, a następnie odbierał Kobego ze szkoły i zabierał ze sobą na popołudniowe zajęcia. Podczas gdy profesjonaliści ćwiczyli na pełnych obrotach, dzieciak miał do dyspozycji boczny kosz i próbował naśladować zagrania swojego taty. W trakcie spotkań natomiast wychodził na parkiet w przerwie i zabawiał publiczność swoimi popisami. - Fani mnie dopingowali, a ja to po prostu uwielbiałem - wspomina. Z biegiem czasu młody Bryant robił się coraz bardziej pewny siebie, a pewności tej dodawały mu pojedynki jeden na jednego z kolegami z zespołu Joego. Starsi oczywiście zawsze dawali chłopakowi wygrać, ale podkładali się tak sprytnie, że Kobe nigdy się nie zorientował. Nic również nie było w stanie przyćmić dumy, którą dzieciak czuł wtedy, gdy ojciec przy wszystkich mu gratulował.

Pod koniec lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych Internet dopiero raczkował, ale Bryantowie znaleźli sposób, żeby nie stracić kontaktu z najlepszą koszykarską ligą świata. Dziadkowie Kobego raz lub dwa razy w tygodniu wysyłali do Włoch kasety wideo z meczami oraz magazynami poświęconymi NBA. Dzięki temu chłopak chłonął bieżące oraz historyczne wydarzenia na parkietach w USA. Joe dodatkowo często otrzymywał z ojczyzny nagrania szkoleniowe, które chętnie analizował z synem.

Koszykówka była dla Bryanta juniora nie tylko formą rozrywki. Młodzieniec marzył o zawodowej karierze i jednocześnie robił wszystko, żeby swe marzenie zrealizować. W Europie ciężko było o rówieśników równie poważnie traktujących ten sport, więc każdego lata odwiedzał z ojcem rodzinną Filadelfię i grał w silnie obsadzonej lidze Sonny'ego Hilla. Młody zawodnik pojawiał się w Stanach regularnie od dziesiątego roku życia i rywalizował z chłopcami w swoim wieku oraz starszymi. Pomiędzy meczami cennych wskazówek udzielali mu ojciec i wujek Chubby. - Poświęcali mi sporo czasu. Pracowaliśmy nad rzutami, zbiórkami oraz obroną. Zachęcali mnie, żebym na boisku nigdy nie odpuszczał - opowiada Kobe. Z jednej strony chłopaka namawiano do agresywnej gry, a z drugiej zakazywano... oglądania przemocy w telewizji. - Za moich czasów dzieciaki zachwycały się takimi rzeczami jak "W krainie zabawek" czy "Willy Wonka i fabryka czekolady" - dodaje. - W ogóle nie potrzebowaliśmy patrzeć na tę całą przemoc.

Wakacyjne wizyty Kobego w USA kręciły się głównie wokół koszykówki oraz spotkań z dziadkami. Chłopakowi ciężko było bowiem złapać kontakt z rówieśnikami, gdyż nie orientował się w trendach panujących za oceanem. Kibicował innym drużynom, lubił piłkę nożną, nie znał się na amerykańskiej muzyce i nieczęsto oglądał produkcje rodem z Hollywood. - Przez większość czasu mieszkałem we Włoszech, więc wiele mnie omijało - tłumaczy. - Muzyka stanowi ważną część życia nastolatków i ułatwia nawiązywanie kontaktów.

W trakcie sezonu 1991/92 Joe Bryant zdecydował, że nastał już właściwy czas na sportową emeryturę i powrót do ojczyzny. Choć jego dzieciom podobało się w Italii, to jednak w Stanach Zjednoczonych miały one większe szanse na rozwój swoich talentów i spełnienie marzeń. Sharia i Shaya przygotowywały się do pójścia do koledżu, a Kobe miał przed sobą końcówkę gimnazjum i  wybór szkoły średniej. - Kumple życzyli mi szczęścia - wspomina. - Zapewniali mnie, że jestem dobrym graczem, lecz jednocześnie ostrzegali, że Ameryka to zupełnie inny świat, i że muszę o tym pamiętać.

W słowach kolegów wyraźnie dało się wyczuć nutkę zazdrości, więc młody koszykarz starał się nimi nie przejmować. Gdy zamykał oczy, widział perfekcyjne rzuty Larry'ego Birda, podniebne wsady Michaela Jordana oraz łamiące prawa fizyki asysty "Magica" Johnsona. Wierzył, że pewnego dnia zagra w tej samej lidze, a może nawet zdoła wybiec na parkiet obok któregoś z nich. - Chciałem grać tak jak "Magic" - opowiada, a jego rodzice śmieją się, że kibicował Lakersom zanim jeszcze zaczął mówić. - Mieszkałem we Włoszech, więc mogłem polegać tylko na nagraniach wideo. Chłonąłem wszystko jak leci - każdego zawodnika i każde zagranie. Po powrocie do USA dowiedziałem się jednak, że nigdy nie osiągnę wzrostu Johnsona, więc skupiłem się w stu procentach na Jordanie. Ludzie często nie mają pojęcia jak wielki wpływ miał na mnie ten facet.

Zanim jednak Kobe Bryant w ogóle trafił do NBA, musiał jakoś zwrócić na siebie uwagę ligowych włodarzy. Standardowa droga do zawodowstwa wiedzie przez liceum oraz uczelnię wyższą, a syn Joego po powrocie do Filadelfii znajdował się jeszcze przed tym pierwszym etapem. Nastoletni chłopak trafił do gimnazjum Bala Cynwyd i już pierwszy dzień w nowej szkole okazał się dla niego brutalnym zderzeniem z rzeczywistością. - Tamtejsze dzieciaki w ogóle nie mówiły po angielsku! - śmieje się. - One posługiwały się jakimś dialektem, a ja nie mogłem zrozumieć ani słowa.

Koniec części pierwszej. Kolejna już w najbliższy poniedziałek.

Bibliografia: Los Angeles Times, Los Angeles Daily News, Philadelphia Inquirer, USA Today, cnn.com, nba.com, baksetball-reference.com, Jeff Savage - Kobe Bryant: Basketball Big Shot, Robert Schnakenberg - Kobe Bryant, Mark Stewart - Kobe Bryant: Hard to the Hoop.

Komentarze (1)
avatar
Pruchin
11.05.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Dziękuje opaczności za możliwość oglądania Kobego!