Bartosz Bochno: Tomaszek potrafi kopnąć w d...

- Wiem, że stworzymy tu naprawdę fajną ekipę nie tylko na boisku, ale także poza nim. Wszyscy będziemy trzymać się razem - mówi Bartosz Bochno, który po pięciu latach ponownie zagra w barwach PGE Turowa Zgorzelec.

[b]

WP SportoweFakty: Chyba trudno byłoby panu odmówić powrotu do klubu w którym się wychowywało?[/b]
 
Bartosz Bochno: Cieszyłem się, że dostałem taką możliwość powrotu do domu. To dla mnie nie tylko kwestia sportowa, ale także to, że w Zgorzelcu mam rodzinę, tu się wychowałem, tutaj nauczyłem się grać w koszykówkę. To było dla mnie naprawdę miłe, że w końcu po pięciu latach włodarze klubu odezwali się i powiedzieli „Bartek wracaj, jesteś nasz, skończ już jeździć i zróbmy coś razem. Bądź częścią tego klubu”. Z prezesem Stachyrą kilkakrotnie rozmawiałem na ten temat i spodobała mi się jego wizja. Oczywiście trochę te negocjacje się przeciągały, ale koniec końców jest taki, że ponownie zagram w domu. Rodzinne miasto pozostaje zawsze w sercu.

Bardzo brakowało panu przez te pięć lat zarówno PGE Turowa, jak i Zgorzelca?

- Brakowało mi na pewno rodziny choć zazwyczaj wyjeżdżałem z żoną i z dzieckiem więc było nam razem raźniej. Nie czuliśmy się jakoś źle. Było nam naprawdę dobrze. Nie wyjeżdżaliśmy też za granicę i cały czas byliśmy w Polsce. Wiadomo jednak, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej i to przysłowie się sprawdza.

Polityka transferowa klubu jest wręcz pisana pod pana. Obecny zarząd chciał stworzyć skład z zawodników których kibice znają, lubią, którzy są ze Zgorzelcem zżyci.

- Bardzo podoba mi się ta inicjatywa. Trzeba doceniać tych graczy, którzy mogą i potrafią się poświęcić koszykówce. To naprawdę nie jest łatwe. Wliczają się w to całe tygodnie wielogodzinnej pracy. Nie ma weekendów, świąt, bo cały czas jest praca. Cieszę się, że mogę wrócić i pokazać młodym chłopakom, którzy trenują w młodzikach, kadetach, czy juniorach, że warto poświęcać się dla tego sportu ponieważ daje to sporo korzyści. Co prawda kosztuje dużo potu i zdrowia, ale przynosi satysfakcje. Mam nadzieję, że będę mógł dawać przykład tym dzieciakom i dzięki temu będą dążyć do celu jakim jest gra w seniorskiej koszykówce.

Na stole leżała też propozycja od AZS-u, którego trenerem jest dobrze znany w Zgorzelcu Piotr Ignatowicz. Nie chciał pan spróbować swoich sił w Koszalinie?

- Taka propozycja padła, ale nie ma co komentować tej oferty. Priorytetem był Zgorzelec. Teraz jestem tutaj i z tego się ciszę.

W minionym sezonie nie grał pan zbyt wiele. Czy teraz to się zmieni?

- Mam nadzieję, że tak. Poprzedni sezon był dla mnie słaby pod względem sportowym, bo nie grałem. Niestety na pewne rzeczy nie ma się wpływu. Uważam, że wykonałem swoją pracę na sto procent. Na każdym treningu walczyłem. Szkoda, że tak wyszło, ale były to decyzje trenera, które uszanowałem. Trenowałem jednak ciężko, bo uznałem, że skoro mam praktycznie nie grać, to popracuje chociaż indywidualnie nad motoryką. Wraz z Dominikiem (Narojczykiem - przyp. red.), trenerem od przygotowania motorycznego, spędzałem dodatkowe godziny na poprawianiu swojej mobilności.

Nie dostawał pan zbyt wielu szans i to, że Jacek Winnicki znał już pana ze Zgorzelca chyba niezbyt pomogło?

- Gdybym grał, to pewnie mógłbym powiedzieć, że pomogło. A tu było wręcz przeciwnie. Myślałem, że trener mnie zna i będę u niego grał. Po występach w Polpharmie deklarowałem się, że chce iść do lepszego zespołu kosztem indywidualnych osiągnięć i minut. Chciałem mniej grać, ale być częścią klubu, który osiąga większe cele i jest ważniejszym elementem w górnej części tabeli niż w dolnej. Taki cel sobie postawiłem. Trener miał inną wizję. Takie jest życie, raz jest z górki, a raz pod górkę. Trzeba dalej rano wstawać, walczyć i dążyć do realizacji swoich celów.

Kontynuując wątek trenerski - po odejściu z PGE Turowa współpracował pan z Miodragiem Rajkoviciem, który później zdobył w Zgorzelcu złoto. Choć Serb osiągnął największy sukces w historii klubu, to wśród graczy zdania na jego temat były podzielone. Jakie wspomnienia z współpracy z tym szkoleniowcem?

- To ciężki człowiek, ale na pewno jest to pełną gębą profesjonalny trener koszykówki. Miałem z nim średnie relacje. Wtedy miałem prawdziwą szkołę życia. Wyjechałem z domu, chciałem spróbować czegoś innego i nabrać trochę doświadczenia. Zanotowałem słaby sezon i ciężko to znosiłem, ale na pewno dzięki temu teraz jestem silniejszy psychicznie i sportowo. U trenera Rajkovicia było sporo taktycznych ciekawostek i dużo można było się nauczyć. Myślę więc, że jest naprawdę ciężkim człowiekiem, ale bardzo dobrym trenerem.
[nextpage]Czy Mathias Fischer naświetlił już wstępnie czego będzie od pana oczekiwał?

- Myślę, że jest jeszcze za wcześnie, aby mówić o rolach. W Zgorzelcu zostałem tak wychowany, że teraz lubię się poświęcać dla drużyny, która po prostu wygrywa. Bardziej interesują mnie zwycięstwa niż indywidualne statystyki. Wierzę w to, że każdy będzie znał swoją rolę, będzie wiedział co ma robić na boisku, żeby wygrywać mecze i zrobić coś naprawdę fajnego w tym sezonie.

[b]

Sporo starych znajomych znalazło się w obecnym składzie PGE Turowa. Z Davidem Jacksonem i Robertem Tomaszkiem zdobył pan przecież w Zgorzelcu srebro. Jak zareagował pan na informację, że ponownie zagra akurat z tymi dwoma koszykarzami?[/b]

- Robert jako pierwszy z nas podpisał kontrakt i jak to zobaczyłem, to od razu się zdzwoniliśmy i pogadaliśmy. Gdy tu graliśmy, to mieliśmy naprawdę super relacje, spędzaliśmy ze sobą czas także poza parkietem. Gdy dowiedziałem się, że przychodzi do Turowa taki charakter, to bardzo się ucieszyłem. Robert to dobry człowiek, który wie, kiedy kopnąć w d***, a kiedy poklepać po plecach. Taki zawodnik jest potrzebny tej drużynie. Drużynie, która mam nadzieję wchodzi w nową erę zwycięstw. Z Davidem tez spotykałem się w Zgorzelcu, gdy tu przyjeżdżał. Wiem, że stworzymy tu naprawdę fajną ekipę nie tylko na boisku, ale także poza nim. Wszyscy będziemy trzymać się razem i liczę, że przełoży się to na naszą grę.

ZOBACZ WIDEO Fatalne warunki treningowe Anity Włodarczyk (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

W sezonie 2010/2011 był pan najskuteczniejszym zawodnikiem PGE Turowa w elemencie rzutów za trzy punkty. Czy ten element koszykarskiego rzemiosła nadal będzie pana największą bronią?

- Lubię też bronić i uprzykrzać życie zawodnikom w ataku. Chciałbym to robić także w nadchodzącym sezonie. Myślę, że dzięki doświadczeniu, które nabrałem przez te pięć ostatnich lat, pokażę, że potrafię trafiać i to seriami oraz że mogę być groźnym ogniwem w ataku. Najważniejsze jest jednak to, aby ten zespół był całością, a nie składał się z pojedynczych jednostek.

W hali przy ul. Maratońskiej miał pan swoją klepkę. Teraz zespół gra w nowej PGE Turów Arenie. Znalazł już pan swoje ulubione miejsce w tym obiekcie?

- Chodzi o to, że rzucałem z tzw. zera? Myślę, że w przeciągu ostatnich sezonów pokazałem, że to "zero" co prawda trafiam, ale potrafię być też skuteczny z innych pozycji. Nie mam jeszcze tej klepki, ale mam nadzieję, że będzie nią cały parkiet.

Kibice nadal wspominają jak kilka lat temu w jednej kwarcie trzykrotnie skarcił pan mistrzowski wówczas Prokom celnymi rzutami z dystansu. Wraca pan czasami pamięcią do tego spotkania?

- Sam do tego nie wracam, ale kogo nie spotkam, to każdy to pamięta i wspomina. To były super chwile. Pamiętam jakby to było wczoraj. Istniał wówczas przepis o młodzieżowcu w drugiej kwarcie. Poczułem, wtedy, że jest moc i że potrafię! Każdy miał wtedy swoją rolę do spełnienia. Ja miałem zasuwać ile się da w obronie, a gdy dostałem piłkę to miałem "sypać". I sypnąłem! Dało mi to kopniaka i motywację. Mam nadzieję, że w tym sezonie będzie dużo okazji do tego, aby "spalić siatkę".

[b]Rozmawiał Bartosz Seń

[/b]

Źródło artykułu: