Play-off to inna bajka - wywiad z Andrzejem Plutą, obrońcą Anwilu Włocławek

Sezon 2008/2009 Andrzej Pluta zaczął bardzo słabo, będąc pomijanym w rotacji przez trenera Zmago Sagadina. Kiedy drużynę objął Igor Griszczuk rola polskiego obrońcy w zespole i jego forma znacznie się poprawiła. O gotowości Pluty do fazy play-off rozmawialiśmy z koszykarzem jeszcze przed pierwszym spotkaniem pomiędzy Anwilem Włocławek a Polpharmą Starogard Gdański.

Michał Fałkowski: Kiedy zastanawialiśmy się z redakcyjnym kolegą, kogo zaprosić do wywiadu przed serią gier z Polpharmą Starogard Gdański, powiedział: Andrzej Pluta, to w końcu kapitan zespołu i do tego człowiek otwarty, który lubi porozmawiać...

Andrzej Pluta: Nie no, bez przesady (śmiech). Owszem, lubię porozmawiać, ale nie jestem człowiekiem medialnym. Oczywiście staram się być dostępny dla dziennikarzy, ale to jest po prostu element mojej pracy. Zawsze starałem się tłumaczyć wszystkim, że udzielanie wywiadów to nie jest nic strasznego. Wiadomo, że parkiet nie odzwierciedla wszystkiego, a jak się koszykarz wypowie, to od razu ujmuje temat szerzej. Ja po prostu staram się jak najlepiej współpracować z dziennikarzami i to wszystko (śmiech).

A co z tym byciem kapitanem w drużynie?

- To ciężka kwestia. Nie wiem, czy spełniam wszelkie kryteria, by nosić tę opaskę, ale skoro ją noszę, to niech już będzie (śmiech). Z tą funkcją wiąże się jedna podstawowa sprawa – autorytet.

Czuje pan, że ma autorytet wśród reszty zawodników?

- Tak, jak najbardziej, odczuwam, że koledzy z zespołu mają do mnie szacunek. Jest to jednak inny rodzaj autorytetu. Nie taki, że każdy mi się kłania w pas, ale taki, że gdy wymaga tego sytuacja i coś powiem, to każdy słucha. Kapitan z autorytetem musi również dawać przykład, pomagać trenerowi, pokazywać, jak trzeba się czasem zachować, jak trzeba pracować. Ponadto, musi umieć znaleźć się w sytuacjach i tych dobrych, i tych mniej przyjemnych. Czasami trzeba iść do prezesa, o czymś trudnym porozmawiać, a nie każdy zawodnik może sobie na to pozwolić. Cóż, tak naprawdę cieszę się z tego bardzo i jest to dla mnie wyróżnienie.

Czy kapitan powinien być liderem na parkiecie? A jeśli nie, to czego się od niego oczekuje podczas meczów?

- Na pewno kapitan powinien umieć krzyknąć w momencie, kiedy wymaga tego sytuacja. Powinien reagować również na wydarzenia na boisku. Czasami to jest dość trudne, bo nawet kapitanowi ciężko jest porozmawiać z sędziami, gdyż ci od razu mówią: proszę nie rozmawiać, bo będzie techniczny. Ja uważam, że kapitan powinien dyskutować i mieć szanse czasami o coś się zapytać, jak jest chociażby w siatkówce.

Pochodzi pan ze Śląska, gdzie o ludziach mówi się, że nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. Pana trenerem w zespole jest Igor Griszczuk, czyli postać, która też nie da sobą rządzić. Mamy zatem w jednym zespole dwie osobowości. Jak sobie dajecie z tym radę?

- Fakt, ja przez całą swoją karierę walczę na każdym kroku i jeśli coś jest nie po mojej myśli – mówię o tym głośno. Jeśli zdarzały się takie sytuacje, że trener nie był ze mnie zadowolony, wierzyłem w swoje umiejętności oraz w pracę i po prostu odchodziłem. Mówiłem: „do widzenia”, i szedłem gdzie indziej. Ktoś mógłby powiedzieć: „co to za zachowanie?”, ale w relacjach zawodnik-trener należy wyszczególnić dwa warianty – jeśli trener i zawodnik nie zgadzają się w czymś, ale obydwaj chcą dojść do porozumienia, to wszystko jest w porządku. Jeśli trener coś tłumaczy, bo chce, by zawodnik szedł prostą drogą, a nie krzywą, to jak najbardziej się z tym zgadzam. Gorzej, gdy coś jest robione po złości… Dla przykładu, kiedy prezes klubu chce jakiegoś zawodnika, ale nie chce go trener, to dla samego gracza to jest bez sensu. Zawsze ceniłem szkoleniowców, którzy potrafili przyjść i powiedzieć: „słuchaj, jesteś dobry, ale nie pasujesz do mojej koncepcji”. To jest jak najbardziej fair. Co do obecnej sytuacji – Igor to mój kolega, graliśmy przeciwko sobie dziesięć lat. I dla niego, i dla mnie ta sytuacja jest trudna, o czym zresztą sami już rozmawialiśmy. Musimy sobie nawzajem pomagać, z zaznaczeniem, że to Igor jest trenerem i, nawet jeśli coś mi się nie podoba, to on podejmuje ostateczną decyzję.

A propos decyzji trenera. Stracił pan miejsce w pierwszej piątce kosztem Tommy’ego Adamsa…

- Rozmawiałem z trenerem na ten temat i wszystko sobie wytłumaczyliśmy. Trener powiedział mi, że przez całą drugą część sezonu zasadniczego to ja wychodziłem jako starter i ciągnąłem zespół. Powiedział mi, że to, co wkładam w drużynę, czyli pewność siebie, jest bardzo ważne i chciałby to wykorzystać w inny sposób. Decyzja odnośnie Tommy’ego nie była tylko jedyną zmianą. Trener chciał także, by gracze wysocy dostawali swoją porcję piłek, by każdy w tej drużynie poczuł się pewny siebie, by każdy poczuł się jego częścią. Oczywiście, pierwsza piątka jest nobilitująca, ale ja cały czas dostaję swoje minuty na boisku, więc nie ma żadnego problemu.

Nie ma pan wrażenia, że wraz Adamsem tworzycie duet koszykarzy, grających niemalże w identyczny sposób? Trudno pogodzić takich zawodników i przeważnie któryś zawsze musi siedzieć na ławce.

- Co do tego, że jesteśmy podobni stylem – zgadzam się. Co do drugiej kwestii – niekoniecznie. Bardzo często jest bowiem tak, że w jednym momencie gramy we trzech niskich, jeszcze z Łukaszem Koszarkiem. Ja bardzo się cieszę, że mam takiego gracza na mojej pozycji, bo bardzo dużo pomagamy sobie nawzajem. Nasza współpraca układa się w sposób wzorcowy, a i efekt dla zespołu jest korzystny, bo jak nie jeden, to drugi zdobędzie odpowiednią ilość punktów z obwodu. Bardzo żałuję, że Łukasz nie ma takiego kolegi na swojej pozycji, bo to przyniosłoby mu same korzyści.

Zaczynamy serię ćwierćfinałową fazy play-off, a przeciwnikiem jest Polpharma. Czujecie się faworytami?

- Na pewno nie. Co prawda wygraliśmy z nimi dwukrotnie w rundzie zasadniczej, ale to nic nie znaczy. Faza play-off to jest zupełnie nowy rozdział. Możemy być pewni, że Polpharma rzuci się na nas bez żadnego respektu i będzie chciała urwać przynajmniej jeden mecz. Dlatego my musimy być bardzo zdeterminowani i zmobilizowani, żeby nie powtórzyło się to, co w zeszłym roku, kiedy przegraliśmy z Polpakiem 2-3, mimo że prowadziliśmy już 2-0. Warto jednak wspomnieć, że tam aż cztery spotkania były na styku, więc i jedna, i druga drużyna były bardzo blisko wygranej. Jedynie w piątym meczu zagraliśmy bardzo słabo…

Wracając do Polpharmy, w sezonie zasadniczym wygraliście z nimi dwa razy dość pewnie. W Hali Mistrzów w drugiej połowie zespół ze Starogardu Gdańskiego praktycznie nie istniał. Czy to będzie miało jakiś wpływ?

- Z jednej strony Polpharma na pewno nie zapomniała o tych dwóch meczach i będzie je mieć gdzieś w świadomości. Z drugiej strony, na pewno będą chcieli zmazać tamtą plamę i, walcząc od pierwszej do ostatniej minuty, pokazać, że cały czas są tamtą drużyną, która przez sezon zasadniczy szła jak burza. Mają dobrych zawodników i dobrego trenera, ale ja wierzę przede wszystkim w nasz zespół i nasze przygotowanie. Musimy być dwa razy bardziej wydajni i liczyć tylko na siebie, nie oglądając się na to, czy rywal jest taki, czy taki, a u nas są koszykarze kontuzjowani czy po kontuzjach.

Umiałby pan jakoś wytłumaczyć fenomen Polpharmy?

- Z Polpharmą jest tak samo jak z Kotwicą. Oba zespoły pozyskały zawodników, którzy przyjechali się tutaj wypromować i pokazać, ale zasadnicze pytanie brzmi, jak będą się prezentować w kolejnym sezonie? Wiadomo, że jak drużyna robi wynik, to każdy gracz chce podwyżki. A w zespołach ważna jest również stabilność. Cóż można więcej powiedzieć? Dobry trener, dobra koncepcja, dopasowani zawodnicy oraz szczęście, bo ono jest równie ważne. No i jest wynik.

Często jest tak, że nielicząca się w gronie kandydatów do medalu drużyna, która wygrywa seryjnie w sezonie zasadniczym, później nie potrafi się odnaleźć w play-off.

- Dokładnie tak, jak przed chwilą powiedziałem – potrzebna jest stabilność. Często takie zespoły nie mają doświadczenia, a play-off to czas, kiedy gra się do trzech zwycięstw, a to zupełnie inna bajka, w której wychodzi klasa zespołu. Dlatego bardzo ceniłem Polpak, bo czy przegrywali z nami, czy wygrywali, zawsze grali swoją koszykówkę, konsekwentnie trzymając się tego, co sobie wcześniej założyli.

Trener Mariusz Karol preferuje grę zawodnikami, których zna. Już wcześniej pod jego skrzydłami grali Żurawski, Eldridge, Hicks czy Tuljković. Dlaczego więc trenerowi Karolowi nie udało się wcześniej stworzyć takiej drużyny?

- Kwestia szczęścia? Nie bardzo potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Może też terminarz miał wpływ? Polpharma w pierwszej rundzie chyba aż osiem spotkań grała u siebie. Kiedy wygrywała, euforia rosła i potem już poszło. O wiele łatwiej się gra, kiedy wierzy się w siebie. A może po prostu trenerowi Karolowi, który zawsze był wierny swojej koncepcji, tym razem dopisało szczęście? Może w końcu znalazł takich graczy, jakich chciał?

Wśród kibiców Polpharmy panuje opinia, że Andrzeja Plutę można odpuścić, bo niech nawet zdobywa po 30 punktów i tak nie będzie w stanie w pojedynkę wygrać meczu…

- Ale tak jest wszędzie (śmiech). W każdym klubie jest jakiś strzelec, tyle, że on sam nie jest w stanie wygrać spotkania, bo potrzeba wsparcia reszty zespołu. Dlatego dzisiaj, czy to jest liga polska czy Euroliga, jest tak, że niech najlepszy strzelec rzuca sobie po te 30 punktów, ale niech za to inni nie rzucają. To jest klucz. Na szczęście my w Anwilu mamy wielu strzelców, którzy są w stanie ciągnąć grę zespołu.

A czy nie jest tak, że pewne rzeczy się po prostu zmieniają wraz z upływem lat? Kiedyś niemożliwe było, żeby nie krył pana najlepszy obrońca w szeregach przeciwnika, dzisiaj już niekoniecznie…

- Ale przy mnie cały czas są jacyś obrońcy. A kiedy jest skupiony na mnie, nie pomaga swoim kolegom. A swoją drogą, ja nie jestem już koszykarzem, który na siłę będzie się starał coś komuś udowodnić. Ja wierzę w zespół. Wierzę w moich kolegów, że dostanę piłkę w tempo, że dostanę dobrą zasłonę. Ja jestem doświadczonym graczem i muszę to wykorzystywać. Głową muru się nie przebije.

Zmienia się Andrzej Pluta, zmienia się cała otoczka. Kiedyś, co sezon, grał pan w różnych klubach, dziś już trzeci rok z rzędu biega pan po parkiecie w koszulce Anwilu. Włocławek drugim domem?

- Kiedyś zmieniałem drużyny, bo chciałem się rozwijać. A co do Włocławka, bardzo dobrze się tutaj czuję. Z tym klubem święciłem największe triumfy w swojej karierze, kibice mnie tutaj szanują. Ja staram się im odwdzięczać dobrą grą i mam nadzieję, że to nie koniec moich sukcesów tutaj. Póki co, wszystko jest dobrze i zobaczymy, co będzie dalej.

Powrócę jeszcze do czasów, w których trenerem Anwilu był Zmago Sagadin. Nie grał pan wówczas wiele i notował niskie średnie. Mimo to, jeden z kibiców założył się wówczas z drugim o to, że pod koniec sezonu zasadniczego i tak będzie miał pan średnią powyżej 12 oczek. Ostatecznie wygrał, bo pana średnia wynosi 12.8…

- Rzeczywiście, średnia punktów to prawie 13. Cóż mogę powiedzieć? Żeby grać, trzeba grać, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Ja znam swoją wartość, wiem, na co mnie stać, a trener Sagadin zachował się wobec mnie bardzo niesprawiedliwie. Nie mogłem zgodzić się na bycie czwartym rezerwowym. Co do samego zakładu, moje statystyki od wielu, wielu lat są na tym samym, równym poziomie. To przecież o czymś świadczy, chociażby o tym, że zawodnik przez całe lata gra skutecznie, że jest dobrze przygotowany. Ja niedługo będę miał 35 lat, ale to nie cyferki są wykładnią umiejętności koszykarza. Wiem, że mam takie możliwości i nadal czuję się na siłach, by grać dobrze. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że w dobrym zespole nie będę grał po 30 minut, ale ważne jest, by być w pełni wykorzystywanym.

Komentarze (0)