Jeśli ktoś ma prawo mówić, że na własnej skórze odczuł bezlitosne, biznesowe realia panujące wokół NBA, to z pewnością do grona tych osób możemy zaliczyć byłą gwiazdę Asseco Gdynia. Po zakończeniu okupionych kontuzją pleców rozgrywek 2015/16 Donatas Motiejunas trafił na rynek jako zastrzeżony wolny agent. Houston Rockets złożyli mu tzw. ofertę kwalifikacyjną, ale że rok temu wskutek dużego skoku salary cap wiele klubów rzucało lukratywnymi umowami na prawo i lewo, Litwin i jego agent postanowili poszukać większych pieniędzy.
Szukali i w końcu znaleźli - z propozycją 37 milionów dolarów płatnych w cztery lata na początku grudnia ubiegłego roku wyszli szukający jakichkolwiek wzmocnień Brooklyn Nets. D-Mo naturalnie przystał na ich warunki, ale wtedy do gry wkroczyli Rockets, który mogli wyrównać każdą ofertę złożoną przez inny klub i zatrzymać zawodnika u siebie. Wykorzystali jednak przy tym kruczki w obowiązującej umowie CBA i odrzucając bonusy zawarte w kontrakcie przez Nets, obniżyli jego kwotę do 31 milionów.
To z kolei nie spodobało się obozowi koszykarza i w ten sposób przeciągająca się, przepełniona różnymi przepychankami gierka pomiędzy zainteresowanymi stronami trwała dalej. A kiedy już wydawało się, że uda się osiągnąć kompromis (35 mln), klub z Houston wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że podkoszowy nie przeszedł wymaganych testów medycznych (podobna sytuacja miała miejsce przy okazji wcześniejszej próby wytransferowania Motiejunasa do Detroit). W konsekwencji Rockets zrezygnowali z umowy, a także praw do zawodnika, umożliwiając mu swobodne poszukiwania nowej drużyny. Problem w tym, że ta najbardziej zainteresowana została przez całe zamieszanie (oraz kuriozalny przepis) zablokowana i musi odczekać rok, aby móc znów przedłożyć koszykarzowi jakąkolwiek ofertę.
Ostatecznie w lutym na jego usługi zdecydowali się jeszcze New Orlean Pelicans, z którymi związał się kontraktem obowiązującym do końca sezonu 2016/17 i przewidującym wynagrodzenie w wysokości 576 tys. dolarów. W barwach nowej drużyny Motiejunas rozegrał 34 spotkania, ale był cieniem samego siebie i w 14 minut, które dostawał, notował średnio 4,4 punktu i 3 zbiórki. Jeszcze gorzej było po sprowadzeniu do Nowego Orleanu DeMarcusa Cousinsa, wszak w okresie pomiędzy 25 lutego a 4 kwietnia wystąpił już tylko w 9 z 20 rozegranych przez zespół meczów.
ZOBACZ WIDEO: Najtrudniejszy moment w karierze Korzeniowskiego. "To nie powinno się było wydarzyć"
I tak oto trafił do miejsca, w którym wśród już znacznie uważniej przeliczających dostępne środki klubów NBA nie znalazł się żaden, który byłby zainteresowany jego usługami. Według litewskiego serwisu informacyjnego 15min.lt, na który powołuje się portal Sportando, z ofertą zgłosili się m.in. działacze Maccabi Tel Awiw, ale 26-letni podkoszowy wybrał bardziej opłacalną opcję chińską. Co ciekawe, identyczny kierunek obrał inny wolny agent, który nie znalazł zatrudnienia w ojczyźnie - Ty Lawson. On również w nowym sezonie zasili szeregi ekipy z Szantungu.
Motiejunas za sezon gry w barwach "Złotych Lwów" zarobić ma 3 miliony dolarów (2,5 po odliczeniu podatków). Przed nim i Lawsonem grali tam również inni przedstawiciele najlepszej ligi świata - Norris Cole, Jason Thompson, Earl Clark, Michael Beasley czy Alan Anderson. Tym dwóm ostatnim udało się nawet z powodzeniem wrócić do NBA, więc furtka pozostaje otwarta. Zwłaszcza że w przypadku dobrych występów w Państwie Środka, po okresie nałożonej na nich karencji, wciąż skorzy do rozmów mogą być przecież Brooklyn Nets.