Michael Beasley niegdyś był uznawany za wielki talent. Jego kariera, głównie z własnej winy, nie potoczyła się jednak tak, jak wskazywały na to prognozy mówiące o tym, że Beasley w ciągu kilku lat po przyjściu do NBA stanie się najlepszym niskim skrzydłowym w lidze. Wielu porównywało go nawet do Kevina Duranta i choć dziś wydaje się to absurdalne, 10 lat temu rzeczywiście Beasley mógł stać się gwiazdą.
Jego talent nigdy nie eksplodował, pojawiały się problemy z alkoholem i narkotykami, a swój wpływ na regres formy miały także kontuzje. W poprzednim sezonie nie było jednak o nim głośno, co w tym konkretnym przypadku można odebrać jako pozytyw. Wrócił bowiem do dość niezłej dyspozycji. Wykorzystał szansę daną mu od New York Knicks. Średnio zdobywał po 13,2 punktu, 5,6 zbiórki i 1,7 asysty. W 30 meczach - z rozegranych 74 - wychodził na parkiet jako starter.
Teraz szansę postanowili mu dać Los Angeles Lakers, dokładając "solidny" element do swojej wybuchowej mieszanki. W klubie z Miasta Aniołów jest już przecież Lance Stephenson, Rajon Rondo czy JaVale McGee. Przyznać trzeba, że żaden z wymienionych graczy nie ma łatwego charakteru, ale umiejętności czysto koszykarskie na co najmniej dobrym poziomie. Szefowie Lakers, na czele z Magiciem Johnsonem postarali się więc, o ciekawe wsparcie dla LeBrona Jamesa.
Beasley związał się z Lakers roczną umową, za którą zgarnie 3,5 miliona dolarów. W klubie powinien pełnić funkcję opcji rezerwowej, wspierającej z ławki LBJ'a oraz młodych Brandona Ingrama czy Kyle'a Kuzmę. Zainteresowani jego usługami byli także Oklahoma City Thunder.
ZOBACZ WIDEO Sektor Gości 84. Rafał Fronia: Upór Mackiewicza stawia go za wzór, ale ja w życiu bym tego nie zrobił