Orlando Magic w wielkim finale NBA to największa niespodzianka tegorocznych play off. Po raz pierwszy od 14 lat koszykarze z Florydy staną przed szansą wywalczenia historycznego trofeum dla klubu, który w lidze NBA zadebiutował w 1989 roku. Trzy lata temu inna drużyna z tego regionu USA grała w najważniejszej rozgrywce sezonu. Miami Heat pokonali wówczas Dallas Mavericks 4:2, a szkoleniowcem, który miał duży wkład w ten sukces był Stan Van Gundy, obecny trener Orlando.
50-letni coach objął stery Magików po Brianie Hillu, który przed trzema laty po raz pierwszy od kilku sezonów wprowadził drużynę do rozgrywek play off. Już wtedy pierwsze skrzypce odgrywali młodzi gniewni Dwight Howard i Jameer Nelson oraz robiący coraz większe postępy Hidayet Turkoglu. Nie wystarczyło to wtedy na wygranie choćby jednego pojedynku z Detroit Pistons. Rok później było już znacznie lepiej. 52 wygrane w sezonie zasadniczym oraz duet Howard-Turkoglu wzmocniony sprowadzonym z Seattle Supersonics, Rashardem Lewisem, stawiały Magic wśród potentatów na Wschodzie. Niestety na ich drodze znów stanęły Tłoki, choć tym razem udało się przebrnąć choć jedną rundę play off.
Przełomowy okazał się obecny sezon. 59 triumfów w sezonie zasadniczym to drugi najlepszy wynik w historii klubu. Lepiej było tylko w sezonie 1995/1996, kiedy na Florydzie rządzili O’Neal, Hardaway, Anderson i Scott. Bieżący sezon zdominował nowy Shaquille O’Neal - Dwight Howard. "Superman" to bez wątpienia najlepszy center w lidze, wokół którego udało się skonstruować niezwykle ciekawą i skuteczną drużynę. Wspominani już Turkoglu, Lewis i Nelson okrzepli pod wodzą Van Gundy’ego i stawali się coraz groźniejszymi konkurentami dla pozostałych ekip.
Mimo świetnej postawy w regular season, gra Magików w początkowej fazie play off nie napawała optymizmem. Męczarnie z przeciętną Philadelphią 76ers nie zwiastowały późniejszych triumfów. Podopieczni Van Gundy’ego w porę się jednak zreflektowali i awansowali do następnej fazy, gdzie czekali już mistrzowie NBA. Potwornie zmęczeni obrońcy tytułu bez Kevina Garnetta dzielnie stawiali opór rozkręcającym się z meczu na mecz Magikom, jednak bezskutecznie. Po wyeliminowaniu Celtów przyszedł czas na przeszkodę teoretycznie nie do przejścia.
Cleveland Cavaliers jeszcze przed rozpoczęciem play off zostali usadowieni w wielkim finale, gdzie mieli mierzyć się z Los Angeles Lakers. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna, a LeBron James po raz kolejny musiał przełknąć gorzką pigułkę. Najlepszy zawodnik ligi miewał mecze wybitne, lecz jego kompani nie byli tak skuteczni i przydatni jak jeszcze kilka tygodni wcześniej. A Orlando konsekwentnie robiło swoje. Howard pod koszem dominował jak O’Neal kilkanaście lat temu, wyrządzając krzywdę nie tylko przeciwnikom, ale także konstrukcji kosza... Lewis raz za razem potwierdzał, że ogromne pieniądze wydane na jego kontrakt nie okazały się dolarami wyrzuconymi w błoto. Przeżywający swój najlepszy okres w karierze Turkoglu grał w kratkę, choć w najważniejszych momentach zawsze był na posterunku.
W drużynie z Florydy silna jest także druga linia. Fenomenalne play off rozgrywa Mickael Pietrus, wszędobylski skrzydłowy ze strzeleckim instynktem oraz szczelną defensywą. To on w głównej mierze nękał Paula Pierce’a i LeBrona Jamesa, a za kilka dni będzie starał się uprzykrzać życie Kobe Bryantowi. Prawdziwym objawieniem okazał się również Courtney Lee, a kontuzjowanego Nelsona więcej niż przyzwoicie zastępuje Rafer Alston.
Nie można nie wspomnieć także o Marcinie Gortacie. "Polish Hammer" gra krótko, ale za to jak! Kiedy wchodzi na parkiet jest aktywny, choć nie zawsze widać to w statystykach. W ataku stawia zasłony, szybko biega do kontrataków, a jeśli dostaje piłkę w polu trzech sekund, to przeważnie zamienia to na punkty. Czasami nawet w bardzo efektowny sposób - wsad nad Samuelem Dalembertem palce lizać! Polak to także skarb Orlando w grze obronnej. Zbiórki oraz bloki to znak firmowy koszykarza z Łodzi. Kto by przypuszczał jeszcze kilka miesięcy temu, że jedyny Polak w NBA będzie blokował samego LeBrona Jamesa w finale konferencji?!
Wbrew pozorom to Orlando jest w bardziej komfortowej sytuacji niż Los Angeles Lakers. Koszykarze z Florydy nic nie muszą, grają z dużo mniejszą presją, i co najważniejsze - z serii na serie prezentują się coraz lepiej. Być może będzie to największy atut Magic, którzy jeszcze nigdy w historii nie zdobyli mistrzowskiego pierścienia. Presja cały czas będzie ciążyć na Jeziorowcach, to oni chcą zemścić się za przegrany finał z Boston Celtics. Bryant i Phil Jackson już szykują kolejne palce na mistrzowskie pierścienie, a Jack Nicholson i pozostała ferajna z Hollywood zapewne nie wyobraża sobie innego scenariusza niż wygrana ekipy z Miasta Aniołów.
Za Lakersami przemawia atut własnego parkietu i o wiele większe doświadczenie. Będą też mieć odpowiedź na Howarda w postaci tercetu Lamar Odom, Pau Gasol, Andrew Bynum. "Superman" nie będzie już z taką łatwością punktował, jak przeciwko Ilgauskasowi czy Varejao. Na wysokości zadania musi stanąć Pietrus, który będzie opiekował się Bryantem. Lider Lakers spisuje się do tej pory bardzo dobrze, choć bez większych fajerwerków. Teoretycznie to Lakers powinni sięgnąć po tytuł, ale kto miałby coś przeciwko, gdyby powtórzyła się choć część emocji z rywalizacji pomiędzy Bostonem a Chicago?
Jednym słowem, jeśli chcemy oglądać naszego rodaka w glorii chwały, to Orlando musi być drużyną z serii przeciwko Cavs, a nie z rywalizacji przeciwko Szóstkom. Nie ukrywam, że jestem w zdecydowanej mniejszości, która liczy i naprawdę wierzy w potencjał Magików. Za Jeziorowcami przemawiają wszystkie atuty: od trenera, przez zawodników, wspaniałą historię, statystyki i kończąc wreszcie na atucie własnego parkietu. Nie mamy jednak nic przeciwko, aby po raz kolejny sprawdziła się zasada "where amazing happens", i po kilku nieprzespanych nocach móc po raz enty stwierdzić "I love this game"!