Notuje średnio po 26 punktów, 6,4 asysty i 4,5 zbiórki. Jest bardzo solidnym strzelcem dystansowym i jednocześnie liderem Portland Trail Blazers. Wielu generalnych managerów zapewne widziałoby go w szeregach swoich zespołów jako jeden z brakujących elementów - być może - mistrzowskiej układanki, ale najprawdopodobniej nic z tego. Damian Lillard wyznał bowiem, że "nie sprzeda" się dla osiągnięcia tego celu.
W ostatnich latach kibice wielokrotnie bywali świadkami spektakularnych transferów, które miały na celu stworzenie superzespołów, które gwarantowałyby tytuły. Co prawda nie zawsze przynosiło to pożądane efekty. Wystarczy spojrzeć chociażby na Los Angeles Lakers i to aż w dwóch przypadkach. Najpierw, w sezonie 2003/04 mistrzostwa nie dało dodanie do O'Neala i Bryanta Gary'ego Paytona i Karla Malone'a, a w rozgrywkach 12/13 nie wypalił eksperyment z pozyskaniem Dwighta Howarda i Steve'a Nasha.
Są też jednak przypadki, kiedy pakiet gwiazd jest gwarantem mistrzostw. Właśnie to dzieje się chociażby w Golden State Warriors. Kevin Durant zdecydował się przecież na opuszczenie Oklahomy City Thunder, aby dołączyć do Stephena Curry'ego, Klaya Thompsona i Draymonda Greena. A gdyby tego było mało, do składu wojowników doszedł przecież także DeMarcus Cousins, ale dopiero się okaże, czy to nie będzie już aż za wiele.
ZOBACZ WIDEO: Witold Bańka: Program "Team100" zwiększy szanse Polski na medale olimpijskie
Wiele wskazuje jednak na to, że elementem tego typu transakcji nigdy nie stanie się wspomniany na początku Damian Lillard. - Chcę wygrać mistrzostwo, ale są inne kwestie, które znaczą dla mnie zdecydowanie więcej. Nie sprzedałbym się dla tytułu - wyznał wprost 28-letni już rozgrywający Blazers. W dodatku stwierdził, że to właśnie w Portland zamierza walczyć o największe osiągnięcie w lidze NBA.
- Wszyscy gramy po to, aby wygrać mistrzostwo. Ja osobiście bardzo tego chcę i staram się o to. Ale to nie jest coś, co determinuje moje poczynania. W tym wszystkim chodzi o wiele innych rzeczy. Przede wszystkim liczą się relacje wewnątrz klubu. I to wcale nie tylko wśród zawodników, ale wszystkich ludzi, którzy tworzą tę organizację - zaznaczył Lillard. Na koniec dodał jeszcze bardzo wymowne zdanie. - Można przecież odejść gdzieś indziej, ale nie będzie to jeszcze żadną gwarancją mistrzostwa - podkreślił.
W obecnym sezonie Blazers są ponownie jedną z czołowych ekip Zachodu (4. miejsce) ale jednak w ostatnich latach czegoś wyraźnie im brakowało. Najpierw odpadli już w I rundzie z Warriors (0-4), a rok później, w dokładnie takim samym stosunku, drużynę Terry'ego Stottsa z kwitkiem odprawili New Orleans Pelicans, choć nie mieli przewagi parkietu. Aby zatem uniknąć powtórki, w Portland postanowili się wzmocnić.
Najpierw do Oregonu sprowadzono Rodneya Hooda, a nieco później Enesa Kantera. I śmiało można przyznać, że widać w tym ruchu chęć uniknięcia kompromitacji z ostatnich dwóch sezonów. Czy zatem Blazers Lillarda można traktować jako jednego z faworytów? Na razie chyba zbyt wcześnie na odpowiedź na to pytanie, ale czas pokaże, gdzie dokonane wzmocnienia, dające szersze pole popisu trenerowi, zaprowadzą drużynę.
Czytaj dalej:
Ależ mecz w Oklahoma City! Paul George bohaterem Thunder!
Rockets już zdrowi. Będzie finał Zachodu dla Hardena i spółki?