W całej historii ligi było tylko pięciu graczy, którzy wybiegli na parkiet, będąc jednocześnie w bardziej zaawansowanym wieku niż "Air Canada". Bo choć Amerykanie ostatni sezon Kareema Abdul-Jabbara kwalifikują jako rozegrany w wieku 41 lat, to z kronikarskiego obowiązku trzeba zaznaczyć, że swój ostatni mecz rundy zasadniczej rozegrał on, mając "na liczniku" 42 lata i 7 dni, a w rozgrywkach 1988/89 grał przecież także w fazie play-off, kończąc ją dokładnie 51 dni później.
I to jak grał! W swoim ostatnim sezonie "Big Fella" wciąż we wszystkich meczach wychodził na boisko jako zawodnik pierwszej piątki. W 79 spotkaniach notował dla Lakers 10,1 pkt., 4,5 zb. i 1,1 bl., potem docierając z nimi aż do finału, w którym po czterech meczach poległ w starciu z Detroit Pistons (średnio 11,1 pkt. i 3,9 zb. przez cały play-off). W tym samym roku zaliczył nawet swój ostatni, 19. występ w Meczu Gwiazd, w którym zastąpił wówczas Magica Johnsona.
Trzymając się jednak kryteriów obranych przez chociażby serwis Basketball Reference, prócz Vince'a Cartera (aktualnie 42 lata i 43 dni) do "klubu 42+" oficjalnie zalicza się tylko czterech koszykarzy:
ZOBACZ WIDEO Serie A: Krzysztof Piątek strzelił kolejnego gola. Dał zwycięstwo Milanowi! [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Dikembe Mutombo (ostatni mecz rozegrał w wieku 42 lat i 300 dni)
Jeśli Carter rzeczywiście zdoła pozostać w lidze na jeszcze jeden sezon, prawdopodobnie zdoła jeszcze przeskoczyć Kongijczyka na liście najstarszych graczy w historii. Obecność Mutombo w tym "klubie" w ogóle można uznać za nieco naciąganą, wszak jako 42-latek wystąpił w raptem 11 meczach rozgrywek 2008/09, zaliczając w nich linijkę statystyczną na poziomie 1,8 pkt., 3,8 zb. i 1,2 bl.
Robert Parish (43 lata i 254 dni)
W swoim ostatnim sezonie (1996/97) jako zawodnik Chicago Bulls zdobył jeszcze nawet czwarty pierścień mistrzowski, jednak podobnie jak Mutombo w fazie play-off na parkiecie pojawił się już tylko dwukrotnie. Na przestrzeni dwóch lat kończących jego bogatą karierę zaliczał średnio 3,9 pkt. i 3,4 zb.
Kevin Willis (44 lata i 224 dni)
Formalnie tak zaawansowany wiek przejścia na emeryturę zawdzięcza 5 krótkim występom w barwach Dallas Mavericks w sezonie 2006/07. W poprzednich rozgrywkach nie grał w ogóle, a jeszcze wcześniej, w kampanii 2004/05 - już jako 42-latek - 29 razy wybiegł na parkiet w koszulce Atlanta Hawks. W ciągu niespełna 12 minut spędzanych na boisku były mistrz NBA z San Antonio Spurs zapisywał na swoim koncie średnio po 3 oczka oraz 2,6 zbiórki.
Nat Hickey (45 lat i 363 dni)
Najbardziej tajemnicza postać w zestawieniu i jednocześnie najstarszy gracz w historii ligi. Przez niemal całą karierę koszykarską występował w klubach przynależących do ABL i NBL (w 1949 roku przyłączyła się do BAA, tworząc NBA). W NBA, funkcjonującej wówczas jeszcze jako BAA, pojawił się w trakcie rozgrywek 1947/48 już jako trener, i to tymczasowy, Providence Steamrollers.
Na kartach historii zapisał się 27 stycznia 1948 roku, kiedy to podjął decyzję o dołączeniu do swoich podopiecznych na parkiecie. Zagrał także dzień później, oba spotkania jego drużyna przegrała (finalnie jako trener osiągnął z nią bilans 4-25), a on sam spudłował w nich łącznie wszystkie 5 prób z gry, jedyne 2 oczka zdobywając z linii rzutów wolnych.
Na tle wymienionych panów Vince Carter wypada więc niezwykle efektownie. W swoim 21. sezonie w NBA co mecz zapisuje na swoim koncie przeciętnie 7,2 punktu, 2,5 zbiórki oraz asystę. Nie jest jedynie statystą, który głównie siedzi na końcu ławki i podpowiada młodszym kolegom, co mogliby poprawić w swojej grze.
Gdyby nie liczyć sobotniej potyczki z Nets, w której wyraźnie popsuł sobie statystyki (0/6 za trzy, w tym chybiony rzut na zwycięstwo) w 61 meczach w barwach Hawks, spędzał na boisku średnio prawie 17 minut, a w 8 z nich, na początku rozgrywek, wyszedł nawet w pierwszej piątce. Po przerwie na Weekend Gwiazd jego rola jeszcze wzrosła. Na przestrzeni 9 spotkań grał po 22 minuty, notując w tym czasie aż 10,9 punktu przy świetnej 44-procentowej skuteczności z dystansu (2,4 celnej próby).
W ogóle do soboty od początku sezonu trafiał 41 procent trójek, co było jego najlepszym wynikiem w karierze. A trzeba zaznaczyć, że więcej celnych rzutów zza łuku (co mecz średnio 1,6) miewał wcześniej tylko w sześciu sezonach. O tym, jak wciąż groźny jest na dystansie 7,24 metra, przekonali się w poniedziałek Miami Heat, których "Half-Man, Half-Amazing" skarcił stamtąd aż 7-krotnie na 11 prób.
Był to już drugi występ Cartera w tym sezonie na 21 punktów. Wcześniej tyle samo zapisał na swoim koncie w starciu z Cleveland Cavaliers.
W sumie od początku rozgrywek dał już 22 występy z dwucyfrową liczbą punktów na koncie. Pozostali z "klubu 42+" mieli łącznie 14 takich meczów, w tym aż 12 autorstwa Parisha, przy czym ani razu nie zdołali osiągnąć progu 20 oczek.
Nawet Abdul-Jabbar w swoim ostatnim roku w NBA miał tylko dwa takie mecze (plus jeden w play-off), podobnie jak Carter dwukrotnie zaliczając tzw. "oczko". A Vince’owi wciąż pozostaje jeszcze przecież do rozegrania nawet do 20 spotkań.
Dość już jednak z tym 42+. Nawet jeśli obniżymy próg wieku do 40 lat, to spośród wszystkich 32 sezonów spełniających to kryterium, ten obecny w wykonaniu zawodnika "Jastrzębi" wciąż pod względem średniej zdobyczy punktowej umiejscowi go na wysokim 8. miejscu. Poza tym jego 5,4 pkt. z poprzednich rozgrywek zagwarantuje mu miejsce 10., a średnio 8 pkt. z kampanii 2016/17 – siódme.
Wracając do bieżących rozgrywek, szczególnie symboliczny akcent miał miejsce 21 listopada, kiedy przy okazji zdobycia 14 oczek w domowym meczu z Raptors został 22. graczem w historii NBA, który osiągnął próg 25 tysięcy zdobytych punktów. Obecnie ma już ich na swoim koncie 25 312.
Są imponujące statystyki, są kamienie milowe, ale są też przysmaki, z których na przestrzeni całej swojej kariery mimo wszystko "Vinsanity" zasłynął najbardziej, czyli dunki. A w sumie dokładnie 15 od początku rozgrywek. Stary człowiek i może!
Vince twierdzi, że w razie zainteresowania jego usługami spokojnie jest w stanie rozegrać jeszcze przynajmniej jeden sezon. Skoro tak, może więc symboliczny powrót do Toronto? Z Raptors rozstawali się w mało sympatycznych okolicznościach, jednak od tamtych wydarzeń minęło już sporo czasu i zdążył on ponoć zaleczyć stare rany.
W największym mieście Kanady wciąż jest uwielbiany. Na hali, ale oczywiście także na ulicach, nie brakuje koszulek z jego numerem i nazwiskiem, a fani wciąż rozpamiętują czasy, kiedy reprezentował barwy ich klubu. W samym budżecie obciążeniem dużym z pewnością nie będzie (w Atlancie zarobi za ten sezon nieco ponad 1,5 miliona dolarów), a wartość sentymentalna, no i oczywiście także marketingowa, jego powrotu do drużyny, w której wszystko się zaczęło, byłaby nieoceniona.