Koniec lata roku 1997 w Macon, w stanie Georgia. 24-letni wówczas Sharone Wright, nieźle zapowiadający się środkowy Toronto Raptors, oraz dwójka jego znajomych wsiadają do samochodu koszykarza by udać się na klinikę koszykarską. Po przejechaniu kilku kilometrów auto wpada w poślizg i wylatuje z trasy... Choć nikt nie zginął, wszyscy pasażerowie doznali znacznych obrażeń, a największe kierujący pojazdem Wright. Diagnoza jest wyrokiem: cudowne uniknięcie śmierci, ale złamana w pięciu miejscach i niemalże całkowicie zmiażdżona kość ramienia stawia pod wielkim znakiem zapytania dalszą karierę koszykarza...
Wróćmy jednak do początku. Na uczelnię Clemson Wright dostał się w roku 1990. Potrzebował zaledwie dwóch lat by przekształcić się z przeciętnego nastolatka w dojrzałego i dominującego pod koszem mierzącego 211 cm wzrostu środkowego. Już na trzecim roku notował średnio około 15 punktów, 11 zbiórek i aż 4 bloki na mecz! Zdobycze te utrzymał również na ostatnim roku gry w lidze NCAA, więc stało się jasne, że trafi do NBA. Ostatecznie z numerem 6. muskularnego centra wybrali działacze Philadelphia 76ers, sprawiając zawodnikowi wielką radość. Oto bowiem Sharone Wright stał się graczem klubu, w którym przed laty rządził i dzielił Moses Malone, największy idol naszego bohatera.
Jako debiutant w NBA, 21-latek przeszedł wszystkie oczekiwania. W 79 meczach notował średnio 11,4 punktu i 6 zbiórek, co przełożyło się na wybór do drugiej piątki "rookies". Również w kolejnym sezonie wszystko układało się po myśli gracza. Jego przeciętne utrzymały się na poziomie 11 oczek i 6,5 zbiórki, a po transferze do Toronto Raptors wzrosły nawet do 16,5 punktu. Dlatego też, sezon 1996/1997 był wielkim rozczarowaniem. Jego minutowa obecność na parkiecie spadła o połowę, co przełożyło się na statystyki. A kilka miesięcy później miał miejsce wypadek...
Choć wiele osób przekreśliło Amerykanina, on sam zaparł się, że wróci do koszykówki. Zajęło mu to ponad dwa i pół roku, lecz jego nazwisko znalazło się w składzie Minnesota Timberwolves na sezon 2000/2001. I choć nie wystąpił w żadnym spotkaniu, mógł triumfować. Wykorzystał drugą szansę, a następnie kontynuował swoją karierę poza krajem. Trafił do Chin, potem do hiszpańskiego CB Ourense (9,7 punktu i 4,7 zbiórki), aż wreszcie do Anwilu Włocławek.
To właśnie na Kujawach Wright odżył pod okiem Andreja Urlepa a jego grożący palec po udanym bloku na rywalu stał się znakiem rozpoznawczym. Ostatecznie zakończył rozgrywki w dorobkiem 12,3 punktu, 8,1 zbiórki i 1,5 bloku w Pucharze Europy FIBA oraz 9,4 punktu i 6,6 zbiórki w EBL. Do dziś zresztą Amerykanin wspomina tamten czas ze wzruszeniem, mimo że po roku we Włocławku grał jeszcze w Hiszpanii, Korei Południowej, Grecji, Chinach i Holandii, gdzie osiadł na stałe i odkładając sportowy strój na bok, z gracza stał się nieźle zapowiadającym się trenerem EiffelTowers Den Bosch.
PRZEDSTAWIENIE:
1. Nazywam się… Sharone Wright. Rzeczywiście, jak sobie przypomnę, to z moim imieniem związana jest jedna historyjka. Pochodzi ono z kombinacji imienia mojego ojca, Rona oraz brata, Shawna. W mojej rodzinie zawsze imiona wybierały kobiety, wiec moja mama wpadła na pomysł by wziąć pierwszy człon imienia brata, dodać imię ojca i bach, oto jestem (śmiech).
2. Urodziłem się… w miasteczku Macon, w stanie Georgia. To miejsce jest dla mnie wszystkim. To tam stawiałem swoje pierwsze kroki w życiu, uczyłem się wszystkich elementarnych rzeczy. Uprawiałem różne sporty, śpiewałem, chodziłem do szkoły... To jest moje dziedzictwo, o którym nigdy nie zapominam.
3. Kiedy byłem dzieckiem zawsze… uwielbiałem baseball ponad wszystko! Niczym nie zajmowałem się z taką pasją, jak właśnie baseballem. Potrafiłem godzinami odbijać piłeczkę lub nią rzucać. I zawsze "byłem" albo Dale’m Murphy’m, albo Reggie Jacksonem.
4. Teraz, kiedy jestem starszy… nadal gram w baseball z moimi dziećmi, ale życie potoczyło się w ten sposób, że to koszykówka stała się moją pasją i sposobem na zarabianie pieniędzy jednocześnie.
5. Kiedy byłem dzieckiem moim koszykarskim idolem był… jest i będzie Moses Malone. Starałem się chodzić, mówić i robić wszystko, tak jak on. Podziwiałem go, ubóstwiałem wręcz, zbierałem jego plakaty i interesowałem się każdym aspektem jego życia. Bardzo szybko dostrzegli to moi pierwsi trenerzy, którzy stwierdzili, że jeśli chcę osiągnąć coś w koszykówce, muszę przestać patrzeć na innych, a zająć się tylko sobą i być sobą. Starałem się jak mogłem, ale cóż, do dziś dnia Moses to mój idol.
POCZĄTKI:
1. W koszykówkę zacząłem grać… piątej klasie szkoły podstawowej w amatorskiej lidze dla dzieci. Była to drużyna, z której rok rocznie kilku, a nawet kilkunastu zawodników przenosiło się do lokalnej drużyny szkoły średniej. Ot, taki dostarczyciel talentów. Ja nie byłem najlepszy w tamtym gronie, ba, nie byłem nawet dobry, ale gdybyś tylko mógł zobaczyć tamto moje zaangażowanie, wolę walki i obietnicę daną wszystkim wokoło, że kiedyś dojdę do wielkich rzeczy... Pięknie czasy, dziękuję, że pozwoliłeś mi je sobie przypomnieć.
2. Wybrałem koszykówkę, ponieważ… moje życie tak się obróciło. Pewnego dnia wstałem i zorientowałem się, że nie mogę żyć bez koszykówki (śmiech). I że chciałbym poświęcać się temu każdego dnia.
3. Trenerem, który wpłynął na mnie w największym stopniu był... nie był, ale byli. Dokładnie dwóch takich trenerów. Pierwszym z nich jest pan, i proszę byś użył słowa "pan", bo mam do niego ogromny szacunek, pan Donald Richardson. Uczył i trenował mnie w szkole średniej. Był po prostu najlepszy. Podchodził do nas, młodych, gniewnych zawodników bardzo dojrzale, traktując nas, jak równych sobie, ale miał też rzadki dar, że nie pozwolił sobie wejść na głowę. A drugiego znasz bardzo dobrze - jest nim nieoceniony Andrej Urlep. Ten człowiek ma fioła na punkcie koszykówki, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Przecież po kilku latach spędzonych w NBA nigdy bym nie przypuszczał, że jakikolwiek szkoleniowiec czymś mnie jeszcze zaskoczy i będzie chciał uczyć mnie nowych rzeczy. A Andrej wpoił mi tyle samo nowości, jak nie więcej, co poprzedni trenerzy. I to w jeden sezon! Teraz, kiedy sam jestem trenem, nie ukrywam, że staram się go naśladować we wszystkim. No, może poza tym wiecznie zmarszczonym czołem i poczuciem niezagranej do końca zagrywki (śmiech). Ale na poważnie, Urlep też jest najlepszy.
4. Kiedy byłem młodszy chciałem przerwać przygodę z koszykówką, gdy... pewnego dnia straciłem mojego najlepszego przyjaciela. On był moim motorem napędowym i zawsze powtarzał mi, że kiedyś stanę się zawodowym koszykarzem. Popychał mnie do ciężkich treningów i motywował mnie do pracy. Kiedy zmarł byliśmy bardzo młodzi. Straciłem motywację i w ogóle nie chciałem już grać. Ale po jakimś czasie pomyślałem sobie, że on nigdy by nie chciał, żebym przestał grać. Więc wróciłem. Dla niego.
5. Będąc młodym graczem zawsze marzyłem, że pewnego dnia będę grał w… w NBA oczywiście. To marzenie każdego amerykańskiego dzieciaka, ale dla mnie było hiper super ważnym marzeniem! Oglądałem mecze NBA każdego weekendu i pragnąłem znaleźć się między tymi wszystkimi gwiazdami, jak Kareem Abdul-Jabbar, Larry Bird, Isaiah Thomas i oczywiście Moses Malone.
DOŚWIADCZENIE:
1. Najlepszy mecz mojej kariery miał miejsce… kiedy byłem zawodnikiem Philadelphia 76ers i graliśmy przeciwko Washington Bullets. To był listopad w roku 1995. Rzuciłem 32 punkty, a ponadto miałem kilka zbiórek i bloków. Nigdy później nie powtórzyłem takiego meczu.
2. Najgorszy mecz mojego życia miał miejsce… kiedy byłem na uczelni Clemson i mierzyliśmy się z uniwersytetem North Caroline. To był mój pierwszy rok w NCAA, ale ta porażka boli do dziś. Musieliśmy wygrać to spotkanie, choć nigdy wcześniej takie coś nie miało miejsca. Jak się okazało, nam również nie udało się przełamać fatalnej passy. A ja zagrałem po prostu tragicznie. W 20 minut zostałem wyfaulowany, otrzymując nawet przewinienie techniczne. Rzuciłem chyba z trzy razy do kosza i nie zebrałem żadnej piłki.
3. Największy sukces mojego życia to… myślę, że noc draftowa w roku 1994. Wybór przez Philadelphię 76ers z numerem szóstym oznaczał, że wreszcie stałem się profesjonalistą w pełnym tego słowa znaczeniu. Byłem wówczas bardzo dumny z siebie. Na przypomnienie tamtego wydarzenia od razu na mojej twarzy pojawia się wielki uśmiech od ucha do ucha (śmiech).
4. Największa porażka mojego życia to... już wspominałem. Śmierć mojego przyjaciela. Oraz pewne wydarzenie, o którym wszyscy wiedzą... Ale nie chcę o tym mówić.
5. Najlepszy klub, w którym miałem okazję grać to... możesz mi nie uwierzyć, ale cóż... Grałem w swojej karierze w NBA, Hiszpanii, Korei, ale nigdy i nigdzie nie grało mi się tak dobrze, jak w Anwilu Włocławek w sezonie 2003/2004 oraz w EiffelTowers Den Bosch w sezonie 2006/2007. Do tej pory mam głęboko w pamięci tamten Anwil z Robim Witką, Vladkiem Krsticiem, Armandsem Skele, Gintarasem Kadziulisem, Brianem Greene’m i Donatasem Zavackasem. Byliśmy zgrają różniących się chłopaków, ale jednak potrafiliśmy się dogadać i mieć wspólny cel. Pamiętam, jak po każdym ciężkim treningu przesiadywaliśmy z Tomasem Nagysem w kafejce na kawie w śródmieściu. To były piękne czasy, absolutnie rewelacyjne i chyba najlepsze w mojej karierze. Pamiętam, jak jeździłem z chłopakami na dworzec na kebaby, były naprawdę super (śmiech). No i ci fani, te tłumy, ta hala... A mecze przeciwko Sopotowi były jak z magii NBA. A także sztab trenerów z Igorem Griszczukiem i Bobby’m Mitevem. Dziękuję ci za piękne wspomnienia... A co do Eiffel. Trzy lata temu mieliśmy świetny skład z Leonem Rodgersem, Travisem Youngiem, Keesem Akerboomem, Erikiem Nelsonem czy Samem Jones. Wygraliśmy ligę i mimo, że od tamtego sezonu, każdy z nas poszedł w inną stronę, cały czas utrzymujemy kontakty. Czasami spotykasz kogoś i nawet jeśli grałeś z nim przez rok, więź się utrzymuje przez całe życie. To jest najpiękniejsza strona basketu.
PRZYSZŁOŚĆ:
1. Swoją karierę skończyłem... kiedy zdałem sobie sprawę, że nie jestem już w stanie grać tak, jakbym chciał. Gdy nie dawałem sobie rady z innymi środkowymi, wiedziałem, że czas powiedzieć "stop". Mimo to, mając obecnie 36 lat, nadal potrafię dać łupnia w grze jeden na jednego centrom z drużyny, w której jestem asystentem. W końcu grałem przez wiele, wiele lat, wychodziłem z wielkich tarapatów, więc jakieś doświadczenie mam. Jestem szczęśliwy, że miałem taką, a nie inną karierę i choć gdybym doznał nieco mniej kontuzji w przeszłości, pewnie nadal grałbym zawodowo. Czasami czuję, że pewne rzeczy mogłem zrobić lepiej lub po prostu inaczej. Ale cóż, teraz nie ma co żałować.
2. Po zakończeniu kariery koszykarskiej... jestem asystentem trenera, mając nadzieję, że pewnego dnia zostanę pierwszym trenerem. Od dawna wiedziałem, że jak odłożę strój na bok, to zajmę się trenowaniem. W zeszłym roku byłem w sztabie EiffelTowers Den Bosch i cieszę się, że mogłem zbierać doświadczenie w tym zespole. Teraz dostałem cztery oferty trenowania w Europie i w Stanach, więc mam nad czym się głowić.
3. Mamy rok 2019. Widzę siebie… jako głównego trenera jakiegoś naprawdę wielkiego klubu w Europie albo w NBA. Wiem, że pewnego dnia to się ziści, bo mam wielkie pragnienie i czuję, że to jest mój cel. Nie chciałbym robić nic innego.
4. Marzę, że pewnego dnia… wygram albo Euroligę, albo mistrzostwo NBA. Albo najlepiej i to, i to (śmiech). Ale dla mnie to nie jest marzenie, lecz coś, co prędzej czy później będzie miało miejsce.
5. Mając 60 lat będę żałował jedynie, że… do tej pory niczego nie żałowałem i nie zamierzam w przyszłości. Kiedyś, dawno temu Bóg dał mi drugą szansę, którą wykorzystałem a ponadto obdarzył szczęściem w życiu. Mam cudowną żonę, piątkę świetnych dzieciaków i nie śmiałbym prosić o więcej. Kilka dni temu jeden z moich chłopców zapytał mnie o pięciu najlepszych graczy w historii NBA. Podałem mu ją, po czym on powiedział mi swoją. Obok Koby’ego czy LeBrona powiedział również "Sharone Wright". Dla takich chwil warto żyć. Aż mi się łza w oku zakręciła...
W następnym odcinku: Boris Gorenc - był gracz Olimpiji Lublana, Montepaschi Siena, Olympiakosu Pireus czy Khimki Moskwa