EBL. "Ludzie mówili mi, żebym skończył z koszykówką". Zębski nie odpuścił, był rewelacją ostatniego sezonu [WYWIAD]

Materiały prasowe / Ryszard Wszołek / Enea Astroria Bydgoszcz / Ryszard Wszołek / Enea Astroria Bydgoszcz materiały prasowe
Materiały prasowe / Ryszard Wszołek / Enea Astroria Bydgoszcz / Ryszard Wszołek / Enea Astroria Bydgoszcz materiały prasowe

Miał świetny sezon w Astorii Bydgoszcz. Ale kiedyś nie łapał się nawet do składu swojej drużyny. Wrócił do sportu po fatalnych kontuzjach. - W życiu nie można się poddawać - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Mateusz Zębski.

[b]

Patryk Pankowiak, WP SportoweFakty: Jak to u pana było z tą koszykówką? Od czego się zaczęło?[/b]

Mateusz Zębski, zawodnik Kinga Szczecin. Rzucający obrońca, grający również jako niski skrzydłowy. Koszykarz urodzony w 1992 roku w Ostrowie Wielkopolskim: Wychowałem się w bloku, za którego murami była hala przy ul. Kusocińskiego. Stąd się wzięło moje zamiłowanie do koszykówki. Ważną rolę odegrał również trener Krzysztof Cnotliwy ze szkoły podstawowej. Większość zawodników z Ostrowa - ja, Marcin Dymała czy bracia Spałowie zaczynaliśmy właśnie pod jego okiem i on w młodości zaszczepił u nas miłość do tej dyscypliny. To, gdzie mieszkałem, też miało duże znaczenie. Pamiętam, jak ekscytowałem się meczami "Stalówki", która zdobyła w tamtych latach brązowy medal mistrzostw Polski.

Grał już pan w szkole podstawowej, później była klasa sportowa w gimnazjum. W Klubie Sportowym Stal ta przygoda z koszykówką zaczęła się już na poważnie.  

To była wtedy naturalna kolej rzeczy. Były do wyboru dwie szkoły podstawowe, które stawiały na koszykówkę. Łączyliśmy się później w gimnazjum w klasie o profilu koszykarskim. Kto chciał to kontynuować, szedł na Stal.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: polski koszykarz jak strongman. Przeciągnął auto


W młodości dobrze szło panu w rozgrywkach juniorskich. Miał pan odczucie, że postrzegało się wtedy pana, jako zawodnika z perspektywami?

Nie do końca. Nie stało się to od razu. Pamiętam, że kiedy występowałem w kategorii U18, doszliśmy wtedy do półfinałów mistrzostw Polski. Byliśmy skazywani na pożarcie, turniej rozgrywany był u nas w Ostrowie. Pamiętam, że przyjechała drużyna z Pruszkowa, która miała w składzie kadrowiczów, między innymi Michała Sokołowskiego. Walczyliśmy z nimi jak równy z równym.

W ostatnim moim roku juniora starszego pojechaliśmy na finały mistrzostw Polski. W międzyczasie rozgrywałem mecze w drugiej lidze w Ostrowie. Ale nie było tak, że ktoś był mną szczególnie zainteresowany.

Nie myślał pan wtedy, żeby wyjechać z Ostrowa?

Nie. Wtedy takimi kategoriami w ogóle się nie myślało. Teraz jest wielu młodych koszykarzy, którzy mają różne możliwości. Każdy młody zawodnik ma swojego agenta, który pomaga mu w karierze. Jeśli rodzice są w stanie pomóc, to ich pomoc w młodych latach też jest nieoceniona. W tamtych czasach było inaczej. Dla mnie czymś ważnym była możliwość regularnego trenowania. To było moje marzenie, żeby grać w kosza i móc z tego żyć. Ale będąc w gimnazjum, nie łapałem się nawet do składu.

A jednak cały czas wierzył pan w sukces.

Marzyłem o tym i robiłem wszystko, żeby rozwijać się koszykarsko. Na to, żeby zostać profesjonalnym graczem, składa się naprawdę bardzo dużo rzeczy. W moim przypadku nie było tak, że od razu zainteresowali się mną jacyś agenci czy skauci. Nikt się ze mną nie kontaktował, nikt nie wróżył mi dużych rzeczy w przyszłości. Nie byłem powołany nawet do kadry młodzieżowej.

Jednak w Ostrowie później wyrósł pan na jednego z lepszych młodych koszykarzy.

Walczyłem mocno o swoje marzenia, ale nie byłem w ogóle pewien, czy to wypali.

Grał pan w Ostrowie w drugiej i pierwszej lidze, czyli teoretycznie miejscach, gdzie mógłby się pan rozwinąć. Ale początkowo na przestrzeni lat tego progresu widać nie było. 

Ludzie myślą, że po wyjeździe z Ostrowa wypiłem jakiś magiczny eliksir, który sprawił, że zostałem lepszym zawodnikiem i się odmieniłem (śmiech).

Było tak, że w Ostrowie miał pan dopiętą łatkę: "On potrafi to, a nie potrafi tamtego"?

Być może tak było. Byłem postrzegany jako zawodnik z niedociągnięciami i nikt nie sądził, że mógłbym poprawić te elementy.

Jako młody chłopak miał pan też poważne problemy ze zdrowiem. 

Kiedy zaczęły się moje problemy zdrowotne, podpisałem trzyletni kontrakt z KS Stal w zamian za to, że klub opłaci moją operację w jednej z lepszych klinik w Polsce.

Czyli automatycznie związał się pan ze "Stalówką" na dłużej. 

Z perspektywy czasu tłumaczę to sobie tak, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Gdybym wyjechał w wieku 20 lat, grał w drugiej lidze, nie wiadomo, jak to wszystko by się potoczyło. Mógłbym zostać średnim pierwszoligowym graczem albo nawet nie dojść do tego poziomu. Może złapałbym jakieś złe nawyki, albo zadowoliłbym się grą w pierwszej lidze.

Tu w Ostrowie miałem ciągle jakiś impuls. Drużyna była coraz lepsza, walczyła o awans do ekstraklasy, co się udało. Później była ekstraklasa. Czułem, że mogłem grać i dawać więcej, gdyby ktoś mi zaufał. Ciągnęło mnie, bo wiedziałem, że mogłem być poziom wyżej.

Nie wiadomo, co by było, gdybym nie spotkał na swojej drodze takich trenerów, jak trener Krzysztof Szablowski, Jacek Winnicki, Artur Gronek. Patrząc na to przez pryzmat czasu, wyszło mi to na dobre.

Jeszcze wracając do kontuzji. Jak to było? Klub wywiązał się wtedy ze swojej obietnicy i opłacił operację? 

Tak, ale to była dość dziwna sytuacja. Kontrakt ujrzałem na oczy po raz pierwszy godzinę przed moim planowanym wyjazdem na operację, której termin był ustalony już dużo wcześniej. Nie było pytania, czy warunki mi odpowiadają, czy nie.

Byłem tak przytłoczony i zmęczony tymi problemami z kolanami, że po prostu przyjechałem do klubu, podpisałem umowę i pojechałem na zabieg. Nie myślałem o tym, czy będę się jeszcze męczył finansowo przez dwa czy trzy lata. Chciałem mieć tylko zdrowie nogi, żeby móc biegać.

Wyglądał pan fatalnie. Dwie ortezy, ledwo pan chodził. Cud, że wszytko tak dobrze się poukładało. 

Zapamiętam dzień 26 sierpnia 2013 roku do końca życia. Kiedy wróciłem po operacji, długi czas leżałem po prostu w łóżku. Miałem zoperowane obie nogi, były włożone w ortezy. Kąt zgięcia był praktycznie zerowy. Nie mogłem się ruszać. Trwał turniej przedsezonowy, wtedy też pierwszy raz wyszedłem z domu i wybrałem się do hali. Dużo ludzi było w szoku. Wyglądałem jak RoboCop.

Trudno było wrócić do sportu? 

Rok wcześniej, a może nawet dwa, nie było w ogóle wiadomo, co będzie z tymi kolanami. Mówiło się, że wystarczy jakiś czas przerwy. Jeździłem do lekarzy, odbywałem konsultacje z fizjoterapeutami. Nikt nie wiedział, co się dzieje, każdy mówił coś innego. Trafiłem do doktora Piontka z RehaSport w Poznaniu. Dopiero on postawił trafną diagnozę.

Nie mogłem wtedy nawet chodzić. Chciałem przede wszystkim skupić się na tym, żeby móc poruszać się bez bólu, schylić się czy uklęknąć, a dopiero później myślałem o jakimkolwiek bieganiu.

Mateusz Zębski po operacji kolan / archiwum prywatne
Mateusz Zębski po operacji kolan / archiwum prywatne

Był moment zwątpienia w to wszystko? W koszykówkę? 

Sytuacja była fatalna, ale nie miałem takich myśli nawet przez chwilę. Nigdy nie myślałem, że nie będę grać, że nie uda mi się wrócić do pełni sprawności.

Niektórzy mogli pomyśleć, że pan oszalał. 

Zdawałem sobie sprawę z tego, że sporo osób we mnie zwątpiło. Wręcz namawiali mnie, żebym odpuścił. Żebym dał sobie spokój z koszykówką. Teraz z perspektywy czasu trochę ich rozumiem. Widzieli, że ledwo chodziłem czy wstawałem od stołu, więc mogli mieć różne odczucia.

Ale ja cały czas wiedziałem, że uda mi się wrócić. Jeśli był jakiś gorszy moment, starałem się szukać czegoś na własną rękę. Dowiedzieć się, jakie są zalecania, co mógłbym robić sam, żeby szybciej wrócić do sprawności.

Mam wrażenie, że jest pan cierpliwym człowiekiem. W 2013 roku przeszedł pan operację, a poważna koszykówka zaczęła się cztery, pięć lat później. 

Musiałem być cierpliwy, to prawda. Może teraz są trochę inne czasy. Nie chcę nikogo obrażać, ale niektórzy młodzi zawodnicy mają takie charaktery, że pewnie na dziesięciu, którzy znaleźliby się w podobnej sytuacji, dziewięciu wtedy by się po prostu poddało, zrezygnowałoby z jakichkolwiek działań. Ta kontuzja na pewno w jakiś sposób ukształtowała mój charakter. Bez wątpienia tak było.

Finansowo też pewnie nie było łatwo.

Nie było wtedy wsparcia ze strony klubu: czy podczas rehabilitacji, czy dochodzenia do zdrowia. Żeby to wszystko miało ręce i nogi, musiałem chodzić do pracy.

Czyli klub wtedy panu nie płacił? 

Nie, przez cały sezon nie miałem wypłaconej żadnej pensji. Tak został skonstruowany kontrakt. Miałem zwroty za pojedyncze wizyty rehabilitacyjne, która nie była prowadzona tu na miejscu w Ostrowie, a w Poznaniu. Nie wyglądało to do końca tak, jak miało i powinno wyglądać, ale nie chcę się nad sobą teraz użalać.

Ale z perspektywy czasu to boli. 

Teraz widzę, jak zachowują się kluby i że można zachować się właściwie. Ja robiłem wszystko na własną rękę, zarobki były wtedy na bardzo niskim poziomie. Ledwo wiązałem koniec z końcem. Ale wierzyłem, że może mi się udać w przyszłości, więc miałem motywację, żeby się starać.

Kiedy BM Slam Stal z panem w składzie awansowała do ekstraklasy, była renegocjacja tego trzyletniego kontraktu przez nowych właścicieli klubu?

Nie. Kiedy właściciele innych klubów dowiedzieliby się, za ile wtedy grałem, byliby zszokowani.
Co było przełomowym momentem w pana karierze? Tym pierwszym, który dał panu większą rolę w zespole Stali, która grała pierwszy sezon w ekstraklasie był Zoran Sretenović.

Zgadza się, to był na pewno przełom. Sezon z trenerem Sretenoviciem okazał się ważny. On pierwszy dał mi grać, a nawet rzucił mnie do pierwszej piątki. To było rok po występach w pierwszej lidze, kiedy przez trzy czwarte sezonu siedziałem na ławce. Były mecze, w których nie wychodziłem nawet na parkiet.

Coś we mnie zauważył. Uważał, że mogę dać od siebie coś pożytecznego drużynie. To był pierwszy z takich momentów w mojej przygodzie z koszykówką, bo kariera to za duże słowo, kiedy poczułem się potrzebny. Wiedziałem, że jestem w stanie rywalizować z zawodnikami na poziomie ekstraklasy. Drugi przełomowy moment nastąpił na pewno w Dąbrowie Górniczej.

Ale przed Dąbrową było jeszcze Kutno. Dlaczego akurat tam?

Zdecydowałem się na Kutno w dużej mierze ze względu na trenera Krzysztofa Szablowskiego, który był asystentem Jarosława Krysiewicza.

Znaliśmy się już z Ostrowa, bo trener Szablowski pracował w Stali. Ja miałem wtedy wspomniane problemy z kolanami. Widziałem jednak, jak on pracuje podczas meczów i treningów i bardzo mi to imponowało. Byłem pod wrażeniem jego wiedzy i zaangażowania. Zdecydowałem się na Kutno. Pierwszy raz zmieniłem wtedy środowisko.

Opłaciło się. 

Dostałem minuty i to od razu bardzo dużo minut, a także rolę jednego z liderów drużyny. Dzięki temu, że trener Szablowski był w klubie, prawie codziennie odbywałem dodatkowe treningi. On po każdym treningu szukał wzrokiem kogoś, kto chciałby zostać dłużej, żeby porzucać czy wykonać dodatkowe ćwiczenia. A ja szukałem wzrokiem jego, bo zależało mi na takiej formie rozwoju.

Grałem dużo i łapałem pewność siebie. Dodatkowo człowiek aklimatyzuje się do warunków meczowych, kiedy spędza na parkiecie dużo czasu i potrafi się odnaleźć w tej sytuacji.

W Kutnie trenerzy Krysiewicz i Szablowski zwracali mi uwagę na wiele aspektów i uczyli podstaw. Dokładnie tak, jakby zaczynali pracę z młodym zawodnikiem. Dosłownie, pracowaliśmy nad wszystkim. Miałem wtedy 26 lat...

Jak to się mówi, "człowiek uczy się przez całe życie". Pan chciał się rozwijać. 

Dokładnie tak. Jest jeszcze coś związanego z Kutnem, co chciałbym dodać. Pamiętam, jak odpadliśmy z play-offów. Po paru tygodniach zadzwonił do nas trener Szablowski. Pytał, czy ktoś chciałby trenować w Kutnie w czasie wakacji. Ja z racji tego, że miałem stosunkowo blisko, bo dwie godziny drogi samochodem, byłem chętny. Dojeżdżałem od poniedziałku do piątku do Kutna. Mam ogromny szacunek do trenera Szablowskiego, bo robił to kompletnie bezinteresowne. On też się poświęcał i dojeżdżał tylko i wyłącznie po to, żeby z nami trenować. Chciał nam pomóc, mimo że ja na przykład powiedziałem mu wcześniej, że raczej nie zostanę w zespole.

A jak było z tą Dąbrową Górniczą? To był taki szalony, nieobliczany zespół, zbudowany wtedy chyba za stosunkowo niewielkie pieniądze. 
 
To było ryzyko z mojej strony. Miałem 27 lat. Powiedziałem sobie, że teraz, albo nigdy.

Jakiś inny klub też wchodził wtedy w grę? 

Byłem blisko podpisania kontraktu w I lidze. Gdybym wtedy podpisał tamten kontrakt, nie wiem, co by się później wydarzyło.

Powiedziałem sobie, że to jest ten moment. Idę do ekstraklasy. Jeśli teraz nie uda się przebić, to będzie już bardzo trudno nawet dostać kolejną szansę. Jakbym się znowu nie sprawdził, nie wiem czy udałoby mi się jeszcze zaistnieć w koszykówce na najwyższym poziomie.

Zapytam jeszcze o kulisy tego transferu. 

Pamiętam, że zadzwonił do mnie wtedy trener Michał Dukowicz. Generalnie trener Winnicki musiał wyrazić zgodę. Wiem, że rozmawiał o mnie z trenerami Krysiewiczem i Szablowskim. Ale trener Dukowicz ten transfer wymyślił i zaaranżował.

Już parę lat wstecz chciał mnie w Dąbrowie, bo jak graliśmy podczas finałów mistrzostw Polski na szczeblu juniorskim, mówił, że mnie dostrzegł i podobała mu się moja gra. Zaproponował moją osobę już trenerowi Drażenowi Anzuloviciowi, ale on wtedy nie był raczej zainteresowany.

Co robił wtedy Matusz Zębski, żeby przekonać do siebie Jacka Winnickiego? Zostać zauważonym. 

Trenowałem. Tak jak zawsze (śmiech). I wierzyłem. Czekałem na szansę. Chciałem być w takiej formie, żebym od razu ją wykorzystać. Bo wiedziałem, że gdybym nie wykorzystał pierwszej, druga mogłaby się już nie nadarzyć.

I ją pan dostał.

Uważam, że trzeba trenować z całych sił, ale też wierzyć. Można mieć świetne możliwość i predyspozycje, ale ważna jest wiara. Jeśli się nie wierzy w to, że oddany rzut wpadnie do kosza, albo w wygraną w meczu, to się niczego nie osiągnie. Jestem o tym przekonany.

Co jest ważniejsze w koszykówce? Ciało czy głowa? 

Teraz gra się zmieniła. Obowiązuje bardziej atletyczny i fizyczny styl gry. Mimo że ja jestem raczej fizycznym graczem, uważam, że ważniejsza od predyspozycji jest głowa. Można być solidnym zawodnikiem z dobrym rzutem, ale jeśli nie będzie się miało pewności siebie albo zaufania drużyny, nie osiągnie się nic. Przyjdzie inny koszykarz, nawet taki mniej efektownie wyglądający, ale z dobrą techniką, pewnością siebie i czystą głową i to on może zaistnieć. Głowa ma przewagę.

Panu na początku kariery brakowało tej głowy?

Niekoniecznie. Zawsze robiłem wszystko dla drużyny. Brakowało mi zaufania i minut. Jedno się łączy z drugim. Brakowało mi zaufania i czegoś takiego, że jak popełnię błąd, to nic się nie stanie, bo będę mógł oddać to w obronie. Nigdy tak nie było w moim przypadku.

Myślę, że trener Mikołaj Czaja, z którym spędziłem najwięcej czasu, mógł mi trochę bardziej zaufać, dać większy margines błędu. Pracował ze mną przez wiele lat, także indywidualnie i doskonale mnie znał. Ale nie mam o to żalu, bo w końcu jestem we właściwym miejscu i on też na pewno wpłynął na moją koszykarską drogę i w jakiś sposób ją ukształtował.

Jacek Winnicki jest trenerem ze specyficznym stylem i dużą wiedzą.

Koledzy z zespołu w Bydgoszczy śmiali się z tego, że nie dam powiedzieć na niego złego słowa. Jego metody są niekonwencjonalne, ale mnie bardzo odpowiadały.

Akceptowaliście jego plany i ufaliście, jako trenerowi?

Trener musi ufać zawodnikowi, a ten musi mieć zaufanie do trenera. Jeśli zawodnik odda mu się w stu procentach i zaufa, to najlepiej widać to na moim przykładzie, co się może wydarzyć. Mnie "wyciągnięto" z pierwszej ligi, a trener pomógł mi w poprawieniu wszystkich elementów gry.

Nie pomyślałbym, że ktoś taki w ogóle chciałby mnie mieć w swojej drużynie. Kiedy dowiedziałem się, że trener Winnicki widzi mnie w swoim składzie, dla mnie to było coś wielkiego. Kiedy zobaczyłem, z jaką pasją podchodzi do swojej pracy i jakim jest człowiekiem, byłem naprawdę podekscytowany. Z pewnością jest nerwowy podczas meczu i energicznie reaguje, poza boiskiem jest świetną osobą, przynajmniej ja tak go odbieram.

Byłem wtedy bardzo zadowolony i zawsze będę powtarzał, że chciałbym jeszcze kiedyś grać w jego zespole.

Ktoś mógłby powiedzieć, że nie miał pan wtedy nic do stracenia, ale było wręcz odwrotnie. Miał pan do stracenia właśnie bardzo dużo. 

Byłem jego żołnierzem. Nakierował mnie na kilka rzeczy. Przede wszystkim na obronę na całym boisku. Widziałem, że trener mi ufa. Krok po kroku dokładałem inne elementy jak rzut z dystansu czy odważne decyzji na boisku. Miałem wsparcie trenera. On zawsze mnie namawiał, żebym nie bał się grać.

Nawet jak coś spróbuję zrobić i mi się nie uda albo sfauluję lub zrobię coś złego, to po prostu zejdę w końcu z boiska jak każdy inny. Nie ma takich koszykarzy, którzy z niego nie schodzą. Mówił: zrób to, zaryzykuj, spróbuj, nawet jeśli ci nie wyjdzie.

Mam wrażenie, że potrafi pan słuchać, a to też wcale nie taka oczywista cecha charakteru.  

Nie tylko w koszykówce, ale i w życiu, lubię słuchać i potrafię słuchać. Widzę, że nie wszyscy wychodzą z tego założenia, albo udają że słuchają i tak robią swoje. Jeśli trener Winnicki albo Gronek powiedziałby mi "Mateusz, chciałbym żebyś biegał po schodach trzy godziny w górę i w dół", ja to zrobię, nie ma problemu.

Moim zdaniem, warto ufać tym, którzy chcą cię czegoś nauczyć. Wiem, że trener Gronek i Winnicki chcieli mi pomóc.

Mateusz Zębski w barwach Astorii Bydgoszcz / fot. Ryszard Wszołek
Mateusz Zębski w barwach Astorii Bydgoszcz / fot. Ryszard Wszołek

Gdyby poszedł pan wtedy do innego trenera, który byłby nastawiony tylko na odnoszeniu dobrych wyników, mogłoby to się inaczej potoczyć. Coś w stylu "nie dajesz mi tego, czego ja potrzebuję w tym momencie, więc nie opłaca mi się Tobą grać".

To fakt. Jak jeszcze nie miałem wyrobionego nazwiska, choć wciąż nie uważam, że je mam. Mimo wszystko, jestem trochę bardziej znany, niż w czasach gry w I lidze. Nic nie było dla mnie ważniejsze od możliwości pracy z dobrym trenerem.

Po sezonie była kadra Polski B. Tam poznał się pan ze wspominanym trenerem Arturem Gronkiem, który prowadził pana w Enea Astorii Bydgoszcz. 

Doszły mnie słuchy, że trenerowi Gronkowi podoba się styl mojej pracy. Ja też słyszałem o nim wiele dobrego, więc cieszyłem się na tę współpracę.

Trener Gronek w Chinach pana werbował do swojej drużyny w Bydgoszczy?

Tam się poznaliśmy, ale po 2-3 dniach, już widziałem, ze podoba mi się to, co robi trener Gronek. I widział, że ja będę robił to wszystko, czego ode mnie oczekuje na 100-procent swoich możliwości. Imponował mi swoim podejściem do zawodu trenera. Po powrocie z Chin podpisałem kontrakt z Astorią i uważam, że to była najlepsza decyzja, jaką mogłem wtedy podjąć.

A po sezonie w Dąbrowie, kiedy Jacek Winnicki podpisał kontrakt w Ostrowie Wielkopolskim, pana rodzinnym mieście, nie chciał pana w BM Slam Stali?

Trener Winnicki faktycznie chciał, żebym był w Ostrowie, ale nie dogadałem się z zarządem klubu. Był temat, była rozmowa na temat mojej gry w Ostrowie.

Ale?

Jak Mateusz Zębski odezwał się po normalny kontrakt, taki, jak każdy inny zawodnik, to nie było tematu. Trochę miałem wrażenie, że dla niektórych w Ostrowie zostałem drugoligowym "Zębolem", któremu nie należy się zbyt wiele. Takie są moje odczucia.

Chyba to wszystko wyszło panu na dobre.

Wyszło na pewno. Miałem bardzo dobry sezon.

A teraz, po sezonie w Enea Astorii, nie było tematu powrotu do Ostrowa? 

Nie. Nikt z klubu się ze mną nie kontaktował, nie było żadnych rozmów.

Zostawiając BM Slam Stal, a wracając do Astorii. Czego Mateusz Zębski nauczył się u trenera Gronka?

Trener Gronek ma taką mentalność, że chce wygrać każdy mecz. Chce być przygotowany do każdego ze spotkań w 100-procentach. Nawet jakbyśmy grali sparing z euroligowym Maccabi, on zarwałby noc, żeby ich rozgryźć i przygotować nas na wszystko. Nie akceptował też, że ktoś odpuszczał, albo ktoś się czegoś boi w trakcie meczu. U niego nie ma takiej możliwości.

Czyli coś was łączy. 

Mamy tę samą filozofię. Ja uważam, że w trakcie meczu czy treningu, przeciwnika trzeba zniszczyć i chcieć go pokonać. On twierdzi tak samo. Nie ma czasu na miłe słowa. Nie musiał mnie namawiać, żebym ciężko pracował, czy robił w meczu o jeden krok dalej.

Może na przestrzeni lat utrwalił się pewien stereotyp dotyczący pana osoby. "Dobrze broni, penetruje, jest mocny fizycznie, ale nie potrafi rzucać". Teraz pana obraz wygląda chyba inaczej. 

Chciałbym w niedalekiej przyszłości zostać kompletnym zawodnikiem. Poprawiam swoje bolączki. Była taka łatka nie-strzelca. Trener namawiał mnie, żebym więcej rzucał. I rzucałem, zarówno w Dąbrowie, jaki i Bydgoszczy.

Z niezłym powodzeniem. A co powiedział pan sobie po sezonie 2019/2020?

To, że w przyszłym chciałbym utrzymać swoją rolę w drużynie, która może walczyć o wysokie cele.

King Szczecin, z którym podpisał pan kontrakt, chyba jest taką drużyną.

Otrzymałem zapytania z drużyn z czołówki, ale najpoważniej myślałem o Astorii. Chciałem tam zostać. Inną z opcji była gra w Szczecinie. Mam nadzieję i wierzę w to, że drużyna Kinga może w przyszłym sezonie sporo namieszać.

Wpisuje się pan stylem gry do tej drużyny?

Na pewno. Już dwa lata temu ktoś o tym mówił, że idealnie bym tam pasował. To też miało znaczenie, że styl gry preferowany przez trenera Bielę szczególnie mi odpowiada. Myślę, że będę pasował tam idealnie.

Do drużyny wprowadzą pana koledzy, z którymi zna się pan jeszcze z Dąbrowy: Jakub Kobel i Cleveland Melvin.

Zgadza się. Z Kubą byłem w kontakcie cały czas, cały rok byliśmy razem w pokoju, kiedy graliśmy w MKS-ie.

King Szczecin ma też dwóch zawodników z Ostrowa Wielkopolskiego, więc może liczyć na zainteresowanie ostrowskich kibiców. Jest jeszcze Jakub Parzeński. Tam się spotkacie po raz pierwszy?

Znamy się z parkietów, ale nigdy nie graliśmy razem w jednym zespole. Na pewno jest to ciekawe dla kibiców z Ostrowa, których bardzo szanuję i zawsze mogę liczyć na ich ciepłe słowa oraz sympatię. Pozdrawiam ich z tego miejsca, bo wspierali mnie od początku mojej przygody z koszykówką aż do teraz.

Co powiedziałby pan chłopakom, którzy w siebie wątpią? W młodym wieku natrafili na trudności, tak jak pan. Jak to wytrzymać psychicznie, co wtedy sobie mówić? 

Może to zabrzmi banalnie, ale na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że naprawdę wiara w siebie jest najważniejsza. To podstawa. Można robić dużo, trenować, ale jeśli się w siebie nie wierzy, marzenia się nie ziszczą. Wierzcie w to, co robicie i ciężko pracujcie. Ciężej od reszty. Mile widziane jest też oczywiście wsparcie rodziny.

Pan takie miał? 

W krytycznym momencie, w trakcie kontuzji, nawet najbliżsi nie tyle chcieli, żebym skończył, nie namawiali mnie do tego. Ale widziałem, że było im mnie szkoda, że tak się męczę. Wiedziałem, że cokolwiek by się wydarzyło, mam wsparcie ze strony mojej dziewczyny Oli i najbliższej rodziny, zwłaszcza mamy.

Jakbym powiedział mamie, leżąc w łóżku z dwoma ortezami, że za kilka lat podpiszę kontrakt w ekstraklasie, wiem, że nawet do głowy by jej nie przyszło się zaśmiać, że gadam głupoty. Tak we mnie wierzyła. Od małego mówiła mi, że trzeba wierzyć i w różnych sytuacjach nie tracić wiary. Nauczyłem się na jej przykładzie. Nie miała w życiu łatwo, ale zawsze parła do przodu. Nigdy się nie poddawała. Dziękuję jej za to.

Czytaj także: Koszykówka jak religia. Od zawsze i na zawsze. Nemanja Jaramaz wciąż marzy o wielkich rzeczach [WYWIAD]
EBL. Stelmet Enea BC Zielona Góra bez Przemysława Zamojskiego? Właściciel klubu zabrał głos

Źródło artykułu: