Dobrze się zapowiadał. Zadebiutował w najwyższej lidze w klubie PBG Basket Poznań. Przed sezonem 2012/13 z powodu kolejnej kontuzji porzucił koszykówkę i jako 19-latek wyjechał do Wielkiej Brytanii.
W Londynie postanowił zająć się biznesem. Udało się. Jego aplikacja "Embargo", która powstała w 2017 roku, zaczyna przynosić coraz większe korzyści finansowe. Fryderyk Szydłowski przekonuje, że ma potencjał na bycie liderem na skalę światową. Inwestują w nią koszykarze, w tym reprezentanci Polski: Michał Michalak i Tomasz Gielo oraz byli gracze euroligowi jak Zoran Planinic i Thomas Kelati.
Karol Wasiek, WP SportoweFakty: Nie było łatwo umówić się na rozmowę...
Fryderyk Szydłowski, były koszykarz, teraz biznesmen, twórca aplikacji Embargo: Gdybym nie miał swojego kalendarza Google, to bym chyba zwariował. Jeden telefon goni drugi, mam wyliczoną liczbę minut, którą mogę poświęcić na daną sprawę. Działam w tylu przestrzeniach, że trudno byłoby działać po omacku. Mogę zdradzić, że obecnie - pod każdym względem - bardzo dużo się dzieje. Mam na myśli: rozwój produktu, sprzedaż, marketing, PR, kolejna runda finansowania, która pozwala nam przyspieszyć wzrost i wejście na nowe rynki. Na nudę na pewno nie narzekam.
ZOBACZ WIDEO: Adam Małysz wpadł na świetny pomysł. "Musiał mnie do tego przekonać"
Czym jest aplikacja "Embargo" dla zwykłego człowieka?
To jest aplikacja, która pozwala mu trzymać wszystkie swoje karty lojalnościowe w jednym miejscu. Chodzi o bary, puby, restauracje, kawiarnie, generalnie wszystko związane z gastronomią. Im większe miasto, im więcej punktów gastronomicznych, tym lokale bardziej walczą o klienta. Jak wiadomo: jednym z najbardziej efektywnych rozwiązań jest system lojalnościowy. Do tej pory systemy lojalnościowe w gastronomii opierały się na zapamiętywaniu przez kelnerów znajomych twarzy, kartkach na pieczątki, a ostatnio większe sieci zaczęły budować własne aplikacje. Każde z tych rozwiązań ma swoje minusy dla użytkownika, przeciętnego "Kowalskiego", jak i dla samego biznesu, co powoduje, że te systemy nie do końca działają. Stwierdziliśmy, że jesteśmy w stanie tę lukę wypełnić i zrobić coś, co będzie działało z korzyścią dla obu stron.
Jak to działa?
Podam na przykładzie Londynu, bo tutaj współpracujemy z wieloma lokalami gastronomicznymi. Działa to następująco: ściągam aplikację "Embargo" i na mapie pojawiają się setki restauracji, barów, pubów. Każde z tych miejsc ma swoją osobną kartę lojalnościową. Nasz "Kowalski" ma jedno miejsce, w którym są wszystkie jego karty. Nie musi ściągać 15 aplikacji, nie gubi ich, nie musi także ich nosić w portfelu. W dobie koronawirusa ważna jest też jedna kwestia: wszystko odbywa się bezdotykowo. Dodatkowo same lokale nie muszą płacić za zbudowanie własnej aplikacji, mogą dołączyć do nas w ciągu 24 godzin. Ostatnio dołożyliśmy kolejny element.
Jaki?
Dowozy. Nasz "Kowalski" może dostawać nie tylko swoje początki i wygrywać nagrody w postaci darmowych posiłków i napojów, ale także może zamawiać jedzenie do domu. I też być za to nagradzanym.
Czym to się różni od popularnej aplikacji "Uber-Eats?"
Tam nie ma nagród lojalnościowych. Tutaj takie nagrody są przewidziane z systemu lojalnościowego. Ważny jest też element, że lokale mogą się bezpośrednio komunikować z klientem. Ponadto oferujemy znacznie niższą prowizję, bo tylko 10-12 procent. To system win-win.
Jaka była myśl przewodnia w procesie budowania aplikacji?
Aplikacja zaczęła działać w kwietniu 2017 roku na zasadzie wersji beta. W pełni aplikację wypuściliśmy rok później, a system CRM, który pozwala lokalom komunikację z klientem oraz analizę danych pojawił się latem 2019. To wszystko wynik dostrzeżenia problemu, który wraz z moim przyjacielem i wspólnikiem Tsewangiem, chcieliśmy rozwiązać. Pojawił się pomysł stworzenia narzędzia, dzięki któremu goście klubów, restauracji czy pubów będą mogli być nagradzani za swoją lojalność, a same restauracje mogły budować relacje z klientem bez polegania tylko i wyłącznie na personelu. Tsewang podszedł do tematu jako klient, a ja jako dyrektor klubu. Z punktu widzenia klubu najlepsi są goście, którzy wracają i dodatkowo przyprowadzają znajomych, rekomendują ulubione miejsca.
W październiku 2018 aplikacja osiągnęła rekordowe 5. miejsce w rankingu na UK Apple AppStore w kategorii bezpłatnych aplikacji lifestyle'owych, jedynie kilka miejsc za słynną aplikacją Tinder. Jak jest teraz?
Paradoks jest taki, że podczas pandemii rośliśmy w siłę szybciej niż kiedykolwiek. Zainteresowanie jest ogromne, ponieważ pandemia pokazała właścicielom tych miejsc dwie kwestie. Po pierwsze: do tej pory nie wiedzieli, kim są ich stali klienci, nie mają żadnej możliwości kontaktu z innymi w prosty sposób. Po drugie: w Wielkiej Brytanii mniejsze i średnie lokale przestały przyjmować gotówkę, transakcje są robione bezdotykowo, by unikać wymiany przedmiotów. Dlatego - poprzez aplikację "Embargo" - przejęliśmy wiele miejsc, które były dostosowane do robienia rzeczy (jedzenie i napoje) na wynos i miały kartki na pieczątki. Niespełna 300 nowych lokali dołączyło do nas w ostatnich miesiącach. Dostosowaliśmy produkt do otaczającej rzeczywistości.
Z satysfakcją mogę też powiedzieć, że "Embargo" cieszy się już sporą popularnością w Londynie. Cały czas przybywa nam klientów i lokali. W tym tych znanych sieci, co tylko zwiększa naszą renomę.
Obecnie pracujemy nad rozwinięciem aplikacji na rynku brytyjskim, na którym jest aż... 150 tysięcy lokali gastronomicznych. W samej metropolii londyńskiej jest ich niespełna 30 tys. To jest na tyle duży rynek, że jest nad czym pracować. Choć nie ukrywam, że jesteśmy bardzo otwarci na wejście na kolejne rynki.
Aplikacja działa na innych rynkach?
Jesteśmy m.in. w Arabii Saudyjskiej i Portugalii.
Co z Polską?
Od początku mieliśmy takie plany. Myślę, że jak sytuacja na świecie nieco się uspokoi, to jest duża szansa, że pojawimy się z aplikacją w Polsce.
Jak duża jest grupa inwestorów? Wiem, że w aplikację zainwestowali m.in. koszykarze reprezentacji Polski: Tomasz Gielo i Michał Michalak.
Jako start-up, który ma bardzo dużą skalowalność i potencjał wzrostu, naturalnie przyciągamy zainteresowanie inwestorów. Nie ukrywam, że ta grupa jest całkiem spora. To są typowi inwestorzy start-upowi: dyrektorzy banków, byli przedsiębiorcy, którzy kiedyś działali w tej branży, a sprzedali swoje start-upy za wielkie pieniądze. Prawdą jest, że swoje pieniądze na wczesnym etapie zainwestowali też moi koledzy z boiska - Tomasz Gielo, Michał Michalak czy Przemysław Karnowski. Dostrzegli ogromny potencjał aplikacji i tego, gdzie to może zajść w przyszłości.
Zadziałał efekt domina? Pojawili się inni koszykarze?
Tak, wspomniana trójka przekazywała te informacje w swoim środowisku. Stopniowo dołączali kolejni zawodnicy, którzy byli mocno zainteresowani w zainwestowanie pieniędzy w naszą aplikację. Mogę powiedzieć, że teraz mamy około dziesięciu koszykarzy w swojej grupie.
Podobno w grupie inwestorów jest gracz, który ma za sobą przeszłość w NBA. To prawda?
Najnowszym inwestorem jest Zoran Planinić, jeden z najlepszych europejskich rozgrywających w pierwszej dekadzie XXI wieku. Głośnym i ważnym nazwiskiem w naszej grupie inwestorów jest Thomas Kelati, który wśród koszykarz znany jest z tego, że doradza innym w sprawach biznesowych. Dołączył do nas w zeszłym roku, w środku pandemii, i bardzo mocno się udziela. Mogę zdradzić, że dzięki jego rozmowom i namowom, do naszej grupy dołączyli kolejni zawodnicy: z hiszpańskiej i rosyjskiej.
Nie sposób nie zapytać o koszykówkę. Szybki test: co Fryderyk Szydłowski robił 12 listopada 2011 roku?
Zadebiutowałem w barwach poznańskiego PBG w PLK. Marzenie spełniłem, choć były jeszcze większe...
No właśnie. Wiązano z tobą duże nadzieje, wiele osób pozytywnie się o tobie wypowiadało, a jednak przygoda z koszykówką dość szybko się skończyła. Dlaczego?
Kilka elementów się na to złożyło. Najważniejszy czynnik: kontuzje. One zaczęły się powielać. Myślę, że decydującym momentem był okres przygotowawczym przed sezonem 2012/2013. Wtedy jako zawodnik Polpharmy doznałem kolejnej kontuzji i zacząłem myśleć...
Nad przyszłością?
Tak. Oczywiście mogłem próbować dalej grać, bo to nie była jakaś mega poważna kontuzja, ale uznałem, że to jest znak, sygnał, że trzeba pójść w innym kierunku. Miałem 19 lat i to był ostatni moment na to, by całkowicie zmienić swoje życie. Zwłaszcza, że zawsze mnie ciągnęło do wyjazdu za granicę i do budowania własnego biznesu. To nie była łatwa decyzja, bo męczyłem z nią przez kilka tygodni, ale ostatecznie zaryzykowałem. Kilka miesięcy później wylądowałem w Londynie.
Dlaczego Londyn? Rozważałeś inne miejsca?
Tak, rozważałem Hamburg, w którym się wychowałem, spędziłem siedem lat. Bardzo mi się marzył Nowy Jork, ale ostatecznie - głównie z powodów formalnych - wybrałem Londyn. Łatwiej było się tam dostać i znaleźć pracę jako obywatel RP. Bardziej przystępne były też programy studenckie.
Jakie były początki w Londynie? Podjąłeś pracę w gastronomii?
Mój plan był prosty: chcę żyć na własny rachunek, nie chcę być na utrzymaniu rodziców. Zanim poszedłem na studia, zacząłem pracować w sieci kawiarni Joe&Juice w dzielnicy "Chelsea", jednej z najbogatszych w Londynie. Co prawda zarabiałem śmieszne pieniądze, ale to był magiczny okres. Poznałem mnóstwo ludzi ze świata biznesu, marketingu, telewizji, filmu, mody i sportu, ale też ze środowiska klubów, pubów, restauracji. Do dzisiaj z wieloma utrzymuje kontakt.
Przychodzili na kawę piłkarze?
Tak. Najczęściej pojawiali się Damien Duff i Freddie Ljungberg.
Mówiłeś, że na początku żyłeś dość skromnie w Londynie. Czy teraz możesz sobie pozwolić na nieco luksusu i życie w droższych dzielnicach?
Był taki moment, że przez kilka lat mieszkałem na Chelsea. Miałem to szczęście, że ciężka praca jako młody dyrektor znanych londyńskich lokali była bardzo dobrze doceniana i wynagradzana. Gdy postanowiłem budować własny biznes, to nieco zmieniłem swoje podejście. Założyciel jest bowiem ostatnią osobą, której się płaci. Na początku jak najwięcej pieniędzy inwestuje się w rozwój, wzrost zatrudnienia nowych ludzi i ekspansję na rynku. W I roku pracy wyprowadziłem się z Chelsea. Ze wspólnikiem doszliśmy do wniosku, że trzeba zmniejszyć koszty życia i skupić się na rozwoju aplikacji.
Docelowo chcecie sprzedać start-up?
To nie jest nasz nadrzędny cel. Wiadomo, że jak pojawi się super oferta, ta z tych "nie do odrzucenia", to na pewno się nad nią pochylimy. Liczy się także, jaką wizję potencjalny kupujący ma w głowie. Po obecnej rundzie wycena naszej spółki będzie sięgała niemal 40 milionów złotych i już pierwszych chętnych do kupna "Embargo" mieliśmy kilka tygodni temu. Ale odrzuciliśmy.
Dlaczego?
Bo choć na co dzień żyjemy bardzo skromnie, inwestując maksymalnie w biznes, to w świecie start-upów to wciąż niska wycena i mocno wierzymy, że możemy zajść znacznie dalej. Taka ambitną wizję mieliśmy od początku i w taką wizję inwestowali także nasi udziałowcy. Zatem obecnie codziennie skupiamy się na ekspansji i rozwoju, chcemy pojawiać się na nowych rynkach, by docelowo wejść na giełdę. Wiemy, że aplikacja ma potencjał bycia liderem na skalę światową, co podziela wielu naszych doświadczonych inwestorów.
Zobacz także:
Walerij Lichodiej: W Legii czuję się dziesięć razy lepiej
Grek, który mógł być idolem. Feralny upadek zniweczył marzenia
Rafał Juć, skaut NBA: W PLK potrzeba dyrektorów sportowych [WYWIAD]
Krzysztof Sulima mówi o odejściu z Anwilu. "Transfer do Zastalu to wyzwanie i nowa energia" [WYWIAD]