[b]
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: W środę, podczas Europejskiego Kongresu Sportu i Turystyki w Zakopanem, prezydent Andrzej Duda ogłosił chęć ubiegania się Polski o organizację igrzysk olimpijskich w 2036 roku. Myśli pan, że to poważne plany, czy tylko pomysł na ożywienie kampanii wyborczej?[/b]
Robert Korzeniowski (czterokrotny mistrz olimpijski, były trener kadry narodowej w chodzie sportowym): Już od dłuższego czasu chodziła za mną idea zorganizowania w Polsce igrzysk olimpijskich. Zachwyciłem się pomysłem zorganizowania igrzysk w Paryżu, bo to miasto jest mi wyjątkowo bliskie. Przeżywałem start kandydatury Paryża, a potem kolejne etapy związane z wyborem tego miasta na gospodarza i prac związanych z przygotowaniem do tej imprezy. Patrzyłem na to wszystko i podświadomie marzyłem, by podobna rzecz wydarzyła się w Polsce.
To już kolejny taki pomysł w Polsce. Poprzednie dwa razy nie skończyły się zbyt dobrze.
W 2006 i 2022 roku uczestniczyłem w dyskusjach na temat organizacji zimowych igrzysk. Szczególnie w tym drugim przypadku byłem bardzo rozczarowany, już nawet nie samym niepowodzeniem, ale stylem w jaki zakończono ten projekt. Zorganizowano populistyczne referendum, a po nim wszyscy odcięli się od tego pomysłu i uznano, że jest to dziecko niczyje.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: przyjrzyj się dokładnie. Skradła show w centrum miasta
Wierzy pan, że tym razem będzie inaczej?
Uważam, że igrzyska olimpijskie w Polsce w 2036 roku faktycznie mają szansę na realizację. Jest jednak jeden warunek - po tej deklaracji powinna nastąpić duża praca, konsultacje społeczne, a przede wszystkim konsensus polityczny. Mówimy bowiem o perspektywie kilku kadencji i projekcie, który na lata zaangażowałby cały kraj i dotknął wszystkich sfer życia publicznego. Tylko w takiej sytuacji ten projekt ma szansę się udać.
Na razie wśród kontrkandydatów pojawiają się Meksyk, Indonezja i Turcja. Nie obawia się pan, że przy takiej konkurencji w pewnym momencie może nam jednak zabraknąć argumentów?
Jeszcze jako pracownik telewizji śledziłem z bliska proces przygotowywania naszej kandydatury do organizacji Euro 2012. Wiem, że przed podjęciem ostatecznej decyzji UEFA bardzo uważnie badała nastroje społeczne. Wbrew pozorom nie chodziło tylko o stadiony czy lobbing Ukrainy, ale przede wszystkim właśnie nastawienie do tego pomysłu ludności obu krajów. Tu mamy ogromną pracę do wykonania.
Naprawdę uważa pan, że nasz kraj potrzebuje takiej imprezy? Po co?
Nie mam wątpliwości, że warto w to się zaangażować. Już od 2013, 2014 roku wielokrotnie mówiłem, że Polska potrzebuje kolejnej wielkiej idei, która na lata zjednoczy nas przy wspólnym celu. Jako naród dobrze sprawdzamy się w takich sytuacjach, bo tak było choćby przed wejściem do Unii Europejskiej, potem przy okazji Euro 2012. Teraz taką rolę mogłyby odegrać w naszej historii igrzyska olimpijskie. Moim zdaniem to byłby skok cywilizacyjny.
Sam przywołał pan przykład Krakowa, gdzie zorganizowano referendum, a lokalna ludność opowiedziała się zdecydowanie przeciwko organizacji igrzysk. Nie wydaje mi się, by po kilku latach zmienili zdanie.
Ludzie krytykują ten pomysł, ale proszę zwrócić uwagę, że nie jesteśmy na gorszym etapie w rozwoju ekonomicznym niż Hiszpania w 1992 roku, a tym bardziej Grecja w 2004 roku. Poza tym jesteśmy od nich mądrzejsi, bo bogatsi o ich doświadczenia. Wiemy już, że przy okazji takich imprez nie wolno budować pomników architektury, czy poprawiać sobie w ten sposób ego. Trzeba robić igrzyska dla ludzi, budować funkcjonalne obiekty.
To nie jest jednak chyba takie proste. Mówimy o naprawdę gigantycznej skali. W igrzyskach bierze udział ponad 11 tysięcy sportowców, mnóstwo dziennikarzy, a przede wszystkim kibiców.
O tym, że można zrobić to z głową, najlepiej pokazuje przykład Francji, która wyciągnęła wnioski z porażek wcześniejszych organizatorów i skupia się na integracji nowych obiektów budowanych na potrzeby igrzysk, ze starą tkanką miejską. Dzięki temu po imprezie miasto zyska i nikt nie będzie zastanawiał się nad wykorzystaniem przestrzeni. Podobnie było choćby w przypadku igrzysk w Vancouver, gdzie organizacja imprezy pomogła przetransformować miasto w nowoczesny ośrodek.
W naszym przypadku nie wiadomo nawet, gdzie miałyby odbyć się najważniejsze zawody.
Na razie mówimy o bardzo wstępnej fazie samego pomysłu, bo przecież w Polsce nie mamy obecnie nawet podstawowego konceptu tych igrzysk. Mówimy na razie o igrzyskach jako o haśle. Politycy powiedzieli, że są gotowi zrobić pierwszy krok, ale warto zwrócić uwagę, że ten pierwszy krok nie został jeszcze wykonany.
Jak w takim razie przekonać krytyków igrzysk, że wydatek rzędu 13 mld dolarów na dwa tygodnie "zabawy" to nie jest wygórowana cena?
Jak postawimy tak demagogicznie pytanie, to trzeba wrócić do tego, czym była w takim razie trzytygodniowa "zabawa” w piłkę nożną w 2012 roku. Wtedy przecież impreza cieszyła się ogromnym poparciem społecznym, a krytyka była zjawiskiem marginalnym.
Wtedy jednak chodziło głównie o inwestycje w stadiony piłkarskie, autostrady i połączenia kolejowe, czyli obiekty użyteczności publicznej. Trudniej uzasadnić budowę bardzo drogiego toru do wyścigów BMX, czy kajakarstwa górskiego w Warszawie, a podobnych aren musiałoby powstać dużo, dużo więcej.
Obecnie praktyka jest taka, by wykorzystywać już istniejące obiekty i dostosowywać je do wymogów igrzysk. Nikt nie mówi o budowie od zera obiektów, które na dłuższą metę nie mają sensu. Często robi się przecież obiekty tymczasowe.
To naprawdę ma szansę się opłacić?
Organizacja igrzysk pomoże w rozwoju naszej ekonomii, sprawi, że jeszcze mocniej rozbudujemy się pod względem infrastruktury, a to wszystko przełoży się na gigantyczny skok zysków z turystyki. Wszystkie dane po Euro 2012 pokazują, że sporo kibiców wróciło do nas na wakacje, a zwrot w turystyce faktycznie nastąpił. Poza tym przygotowania do igrzysk to kolejne miejsca pracy, pretekst do zatrzymania w kraju najlepiej wykwalifikowanych specjalistów i ściągnięcia ekspertów z innych krajów.
Brzmi dobrze, ale nie wiem, czy to przekona krytyków tego pomysłu.
Najważniejsze, byśmy w dyskusji o igrzyskach unikali demagogicznych haseł. Nawet przy budowie kolejnych linii metra mogą pojawiać się argumenty, po co Warszawie aż pięć linii metra, bo można przecież lepiej wykorzystać te pieniądze na żłobki i przedszkola. Jest oczywiste, że w nowoczesnym mieście potrzebne jest i to, i to. Już teraz podniosło się wiele głosów krytycznych na temat organizacji igrzysk. Sporo z nich nie jest zupełnie bezzasadnych. Trzeba o tym merytorycznie podyskutować, dialog w tej sprawie jest konieczny.
Wierzy pan, że w naszym kraju da się jeszcze na jakiś temat spokojnie dyskutować?
Uważam, że po 15 października, bez względu na strukturę władzy, każda władza powinna zmierzyć się z tym wyzwaniem. Oczywiście ze świadomością, że to sprawa ponad podziałami, która będzie funkcjonować w społeczeństwie dłużej niż mandat parlamentarny. Jeśli dobrze liczę, to ten proces może dotknąć władze czterech kolejnych kadencji.
Przejdźmy do spraw związanych z panem, bo wokół pana też ostatnio sporo się działo. Co pan myśli, gdy z dystansu analizuje swój powrót do sportu w roli trenera kadry narodowej chodziarzy?
Po prostu żałuję, że dałem się na to namówić. W zeszłym roku odpowiedziałem na zaproszenie i podjąłem się konkretnego wyzwania jako trener kadry narodowej w chodzie sportowym. Zawarłem z zawodnikami kontrakt i umówiłem się, w jaki sposób będziemy pracować. Warunki tej umowy nie zostały przez nich dotrzymane.
Po pana stronie wszystko było zgodnie z zapewnieniami?
Przed rozpoczęciem współpracy dokładnie powiedziałem im, jak będzie wyglądał cały okres przygotowań. Każdy miał świadomość na co się pisze i nikt nie został zaskoczony. Z wielu rzeczy zrezygnowałem, by móc z nimi trenować, to był dla mnie wysiłek. Teraz jestem już pewny, że już nigdy więcej nie podejmę się podobnego zadania. Ten etap jest definitywnie zamknięty. Skupiam się na innych sprawach i robię swoje.
Co konkretnie?
Prowadzę swój klub dla dzieci i młodzieży, zgromadziłem wokół siebie sporą grupę trenerów i nastoletnich zawodników. Nie muszę już nic robić w ramach kadry narodowej. W listopadzie poprowadzę wykład dla trenerów lekkoatletyki w zakresie przygotowania do sportu dzieci i młodzieży. Ze środowiska lekkoatletycznego ani nie wychodzę, ani nie wchodzę. Od lat ciągle w nim jestem, a to jakie role akurat pełnię, zależy od tego, co akurat jest potrzebne.
Wcześniej powiedział pan, że kontrakt pomiędzy panem a zawodnikami nie został wypełniony. Problem jednak nie w tym, że nie osiągnęliście sukcesu, co po prostu nie daliście rady współpracować. Dodatkowo po wszystkim spadła na pana spora krytyka.
O jakiej konkretnie krytyce pan mówi?
O zarzutach mistrza olimpijskiego Dawida Tomali, który sugerował, że nie traktował pan swoich obowiązków zbyt poważnie. Wspominał choćby o braku profesjonalizmu i zaangażowania. Przytaczał konkretne przykłady sytuacji ze zgrupowań.
Dawid Tomala nie pracował ze mną, a ja nie zawierałem z nim żadnego kontraktu. Jeśli ktoś z bloku naprzeciwko będzie chciał komentować, co jem na co dzień, to ja jego zarzuty odbiorę w stopniu równie poważnym, jak zarzuty sformułowane niedawno przed Dawida Tomalę.
W środowisku dużo mówiło się o tym, że wasz medialny spór to efekt prywatnego konfliktu. Jakie były powody tak nerwowej reakcji?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem i nie rozumiem, jaki miał w tym cel, po co to było potrzebne. Nie mam z Dawidem żadnego problemu, bo nie miałem i nie mam z nim żadnej relacji. On zawsze stawał w obronie nieswojej sprawy.
Co konkretnie ma pan na myśli?
Kiedy Kasia Zdziebło zgłosiła się do mnie jako zawodniczka, to właśnie on jako pierwszy miał problem, dlaczego ona się do mnie zgłosiła. Nie wiem, jaką rolę pełnił w jej teamie, ale w moim nie pełnił żadnej. Wydawało mi się, że w zeszłym roku przy okazji Gali Złotych Kolców wyjaśniliśmy sobie nieścisłości związane z jego postrzeganiem swobody podejmowania decyzji przez Kasię. Po około dziewięciu miesiącach usłyszałem jednak kolejne słowa krytyki.
Sugeruje pan, że chodzi o zazdrość? Wcześniej Katarzyna Zdziebło trenowała z tatą Dawida Tomali, Grzegorzem Tomalą.
To pan powiedział, jak tego nie sugeruję. Dawid Tomala musi po prostu przemyśleć pewne sprawy.
Mieliście okazję porozmawiać od tegorocznych mistrzostw świata?
Dawid Tomala nie konsultował niczego ze mną, nie kontaktował się ze mną, by cokolwiek wyjaśniać. Mogę jedynie zdradzić, że pierwszy raz przyszedł do mnie z gałązką oliwną dwa tygodnie temu podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy-Zdrój. To, czy będzie chciał o tym coś poopowiadać, to już zależy tylko od niego. To on wywołał burzę. Ja nie będę komentował naszej prywatnej rozmowy.
Pogodziliście się?
Ja nawet nie jestem w stanie się obrazić na Dawida Tomalę. Oczywiście swoimi słowami uraził mnie i uważam, że użył sformułowań zupełnie nieadekwatnych do sytuacji, żonglował faktami, których nie sprawdził. Tytuł mistrza olimpijskiego cenię sobie jednak ponad wszystko i według mnie taki tytuł zobowiązuje do innego zachowania. Nie czuję się upoważniony do obrzucania mistrza olimpijskiego czymkolwiek. Ten tytuł powinien na tyle uszlachetniać, by dochodzić samodzielnie do pewnych wniosków. Mam wrażenie, że taki proces przejdzie także Dawid.
Sprawa jest już zakończona?
Każdy zawodnik pojechał do swojego domu, ale kadra przed igrzyskami w Paryżu jest taka, jaka jest. Mamy zawodników, który w tym sezonie nie osiągnęli żadnego wyniku. Tak się składa, że akurat Olga Chojecka, która przepracowała ze mną dwie trzecie sezonu zajęła w MŚ najwyższe, ósme miejsce. Trenuje już pod skrzydłami swojego męża, ale cieszę się z jej wyniku i już przed MŚ przewidywałem, że osiągnie sukces. Po prostu widziałem co się dzieje, mówiłem o tym i dla mnie nie była to żadna niespodzianka.
Wciąż niewyjaśniona jest także sytuacja z pana byłą zawodniczką Katarzyną Zdziebło, która narzekała z kolei, że zalecił jej pan morderczą dawkę treningów, która nie była dostosowana do jej sytuacji zdrowotnej. Żałuje pan czegoś? Może coś zrobiłby pan inaczej?
Jeśli chodzi o Katarzynę Zdziebło, to żałuję jedynie, że przyjąłem jej zaproszenie do pracy na stałe. Nie mogę mówić rzeczy, które są objęte tajemnicą medyczną. Po prostu nie powinienem zgodzić się na tę współpracę. Zawarła ze mną kontrakt na zupełnie innych zasadach, przygotowaliśmy plan na cały sezon, ona go zaakceptowała. Dopiero później przyznała się, że nie sądziła, że tak to będzie wyglądało. Po efektach poznajemy zawodników, a efekty mamy takie jakie mamy.
Przewidywał pan przed mistrzostwami świata, że gwiazda poprzedniego sezonu Katarzyna Zdziebło nie zdoła ukończyć wyścigów na 20 i 35 km?
Żal mi tego, że nie skończyła zawodów, ale niestety przy typie pracy, który wykonywała nie mogłem spodziewać się innego wyniku. Nie żałuję, że pomogłem jej przed zeszłorocznymi mistrzostwami świata w Eugene, ale nie powinienem dać się wciągnąć w dalszą pracę. Ta współpraca powinna zakończyć się na doraźnej konsultacji przed Eugene. Dałem się namówić na pracę jako trener, a jedynymi plusami jest to, że odnowiłem sobie relacje z moimi kolegami trenerami na świecie.
Widać jednak, że wciąż mocno przeżywa pan tę kwestię.
Szkoda, że zamiast normalnie się rozstać jak ludzie, tworzymy jakieś PR-owe zagrywki. Nikomu to nie było potrzebne. Róbmy swoje, zdobywajmy medale, mamy teraz wspólny projekt igrzysk w 2036 roku. Ja już nigdy w życiu nie dam się namówić na żadne współprace.
Czytaj więcej:
Wybitna biegaczka choruje na depresję
Tak Cimanouska mówi o Polsce