Po ponad dwóch latach spędzonych na Dominikanie były dyskobol Piotr Małachowski przeniósł się do Tajlandii. Teraz tłumaczy, dlaczego nie interesuje go powrót do Polski i nie zaangażuje się w sport w roli działacza.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Od wyjazdu z Polski minęły już ponad dwa lata, a zamiast myśleć o powrocie, pan zmienił Dominikanę na Tajlandię.
Piotr Małachowski, dwukrotny wicemistrz olimpijski w rzucie dyskiem: Trzy lata temu nie uwierzyłbym, że tak będzie wyglądało moje życie. Wtedy jeszcze miałem poważne plany na życie po karierze sportowej. Chciałem mieszkać w Polsce, zaszczepiać miłość do sportu wśród dzieci, a przede wszystkim pomagać sportowcom w planowaniu życia po zakończeniu kariery. Miałem przygotowane konkretne pomysły, a cztery lata temu obiecano mi, że będziemy działać. Choć przyjaciele ostrzegali, ja się bardzo zaangażowałem. Ostatecznie zostałem sprowadzony na ziemię i zrozumiałem, że żadnej z koncepcji nie uda mi się wprowadzić.
Mówi pan o braku zainteresowania w PZLA czy ministerstwie sportu?
Nie chcę rozgrzebywać starych ran, ale te osoby doskonale wiedzą, o kogo chodzi. Od zawsze uważam, że byli sportowcy powinni odgrywać ważną rolę w naszym systemie. Przecież państwo przez wiele lat inwestuje w nich miliony i szkoda, by ci ludzie wraz z zakończeniem karier znikali ze sportu. Oni powinni przekazywać swoje doświadczenia i być obecni w sporcie.
Po nieudanych igrzyskach w Paryżu wielu mówi o konieczności poważnych reform w polskim sporcie. Naprawdę nie miał pan ochoty, by w tym uczestniczyć?
Czytam na bieżąco wszystko, ale naprawdę nie interesuje mnie to, co się dzieje wewnątrz. Nie wiem nawet, kto ostatecznie będzie kandydatem na prezesa związku lekkoatletycznego. Zresztą nawet jeśli ktoś poprosiłby mnie o pomoc, to odmówię. Po prostu mam dziś inne życie i jestem na uboczu tych spraw. Zupełnie nie ciągnie mnie do roli działacza.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Polska kulturystka oczarowała fanów. Przesłała pozdrowienia z Korei
Podczas igrzysk w Paryżu nie było dnia, by polscy sportowcy nie narzekali na działaczy, organizację i przygotowania. Naprawdę nie miał pan ochoty, by zrobić z tym porządek?
Z jednej strony dziwię się zawodnikom, że tłumaczą swoje słabe występy w ten sposób. Nigdy wszystkich nie zadowolimy, a rywalizować trzeba w każdych warunkach. Z drugiej strony faktycznie sport potrzebuje młodych ludzi, najlepiej z doświadczeniem w biznesie. Najważniejsi nie są jednak działacze, a brak trenerów. Konieczne są szkolenia i przekazywanie myśli szkoleniowej naszych najlepszych trenerów. Dziś jest tak, że doświadczony szkoleniowiec idzie na emeryturę, a wraz z nim kończy się cały system. Ja na pewno nie będę trenerem, bo mam dość ciągłych wyjazdów na zgrupowania. Mogę jednak doradzić i pomóc. Mam nadzieję, że szybko wrócimy na poziom czterech medali olimpijskich w lekkoatletyce.
Nie jest jednak tak, że zupełnie zniknął pan ze sportu, bo co roku uczestniczy pan w organizacji Memoriału Kamili Skolimowskiej, czyli najlepszego mityngu lekkoatletycznego na świecie.
Przez ostatnie dwa i pół roku trzykrotnie byłem w Polsce, dwa razy za sprawą Memoriału. Jestem dumny, że osiągnęliśmy coś, co wydawało się niemożliwe, czyli zorganizowaliśmy najlepszy mityng lekkoatletyczny na świecie. Przebiliśmy nawet finał Diamentowej Ligi, który przecież z zasady powinien być najlepszy. Nigdy nie pomyślałbym, że jest przy tym aż tyle pracy, a intensywne przygotowania rozpoczynamy już pięć miesięcy wcześniej. Zresztą już teraz często rozmawiamy o przyszłorocznym Memoriale.
Na czym polega pana rola?
Pomagam Marcinowi Rosengartenowi, odpowiadam za kontakt z zawodnikami i logistykę. Dbam o to, by zawody miały jak najlepszą obsadę i... nie mam zbyt wymagającej pracy, bo zawodnicy garną się, by u nas startować. Armando Duplantis uwielbia atmosferę tych zawodów i docenia naszych kibiców. Nie znam jeszcze obsady kolejnych zawodów, ale już wiem, że nie powinno być wielkiego problemu z przekonaniem choćby części gwiazd. Oni wiedzą, że robimy po prostu znakomity mityng.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nie jest pan najlepszym przykładem swojej własnej wizji angażowania sportowców po karierze, bo pan od razu po zakończeniu wyjechał na dwa lata na Dominikanę, a teraz przeprowadził się do Tajlandii.
Byłem zły, że to wszystko tak się potoczyło i to właśnie wtedy pojawił się pomysł, by wyjechać z Polski. Żona przez lata znosiła to, że mnie nie było w domu, a ona musiała opiekować się synem. Po karierze zapragnęła podróży, a ja nie miałem wyjścia. Skoro stwierdzono, że nie jestem potrzebny, to uznałem, że warto pożyć trochę po swojemu. Choć czasem brakuje mi stabilizacji, to jestem szczęśliwy.
Skąd pomysł na nagłą przeprowadzkę?
Żona stwierdziła, że jeszcze nie byliśmy w Tajlandii, a skoro bez znajomości języka daliśmy sobie radę na Dominikanie, to damy sobie również w Azji. Spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy w trzy walizki, resztę rozdaliśmy znajomym i potrzebującym, a po chwili byliśmy w samolocie do Tajlandii. Do Bieżunia zawsze mogę wrócić, ale na razie nie planuję. Dajemy sobie przynajmniej trzy-cztery miesiące w Tajlandii, a potem zobaczymy czy zostaniemy tam na dłużej, czy może wrócimy na Dominikanę.
Jak pierwsze wrażenia?
Jesteśmy tu od siedmiu dni i mogę powiedzieć, że różnica pomiędzy Dominikaną a Tajlandią jest duża. Zachwyciła mnie przede wszystkim uprzejmość Tajów, a także jedzenie. Ostatnio za obiad dla trzech osób zapłaciliśmy w przeliczeniu 32 złote. Nie mogliśmy przestać się śmiać. Choć Dominikana jest wyspą, to owoce morza nie były powszechnie dostępne, a jeśli już były, to dość drogie. W Tajlandii życie jest dużo tańsze.
Pana syn, Henryk, chodzi do piątej klasy podstawówki. To nie jest przeszkoda w podróżowaniu po świecie?
Robimy to głównie dla niego. Chciałbym, żeby był sportowcem, a jeśli nie, to realizował inne swoje pasje. Chcemy mu pokazać świat i poszerzyć horyzonty. Na Dominikanie uczył się już angielskiego i hiszpańskiego. Teraz powiedział, że chciałby uczyć się japońskiego. I niedługo rozpocznie lekcje tego języka.
A co ze szkołą?
Nie zaniedbujemy szkoły. W Polsce Henryk jest zapisany do "Szkoły w Chmurze", gdzie zdalnie ma zadawane kolejne lekcje, a raz w roku przyjeżdża na egzaminy. Na Dominikanie chodził do szkoły międzynarodowej, a na Tajlandii już znaleźliśmy mu taką samą placówkę. Obecnie do 24 października jest przerwa od szkoły, a my wykorzystujemy ten czas na zwiedzenie wyspy Phuket. Poprzednio na Dominikanie osiedliliśmy się w pierwszej miejscowości, którą odwiedziliśmy. Teraz zmieniliśmy taktykę i najpierw poznamy dobrze okolicę, a dopiero potem wybierzemy miejsce.
Coś pana szczególnie zaskoczyło?
Poza świetnym jedzeniem i niskimi cenami, chyba to, że bałagan jest tu jednak mniejszy niż przypuszczaliśmy. Tajowie dbają o porządek, choć jeśli chodzi o przemieszczanie panuje tutaj kompletny chaos. Obowiązuje ruch lewostronny, a tubylcy nie uznają czegoś takiego jak przejścia dla pieszych czy znaki. Jeździmy więc głównie taksówkami, zresztą na razie nie udało nam się wynająć samochodu, bo z tym też jest problem.
Udało się coś zwiedzić?
W ciągu siedmiu dni spaliśmy w czterech różnych hotelach. Wszedłem do zagrody z sześciomiesięcznymi tygrysami, miałem okazję spędzić trochę czasu z wielkimi słoniami i karmić je bananami. Przyznam, że były tak duże, że zacząłem trochę panikować, co bardzo rozbawiło moją rodzinę.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty