Robert Korzeniowski: Zrobiłem tak, że świat nas zechciał

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Miał pan kompleks wzrostu?

Nigdy nie byłem małym Robusiem, którego ktoś popychał ze względu na wzrost czy wagę. Do końca podstawówki byłem jednym z wyższych w klasie. Szybko urosłem, inni nie. Nie miał kiedy kształtować się we mnie kompleks, było odwrotnie - jak trzeba było porządzić, to byłem do tego pierwszy. Jako ten większy, silniejszy, a nie mniejszy i słabszy. Później w liceum ze zdziwieniem odkryłem, że wszyscy mnie przerośli, ale nie miałem z tym problemu, bo znakomicie spełniałem się w sporcie. Dla kontrastu siedziałem w ławce z kolegą, który miał 192 centymetry, bawiło mnie to. Bardzo pragnął zostać chodziarzem, ale ni cholery mu to nie wychodziło.

Kiedy szedł pan po kolejne medale na igrzyskach myślał pan o tych czasach, kiedy zdrowie za bardzo nie pozwalało panu marzyć?

Wtedy już nie, wspomnienia były zbyt odległe, za wiele przeszedłem po drodze. Ale kiedy zdobywałem mistrzostwo Polski juniorów, albo kiedy w 1990 roku zostawałem mistrzem Polski seniorów - tak, wtedy myślałem, ile przeciwności losu musiałem pokonać. Wątpiono w moje sukcesy. Zastanawiano się, czy to szczęście czy fart. Dopiero gdy osiągnąłem klasę światową, wiedziałem, że mam to już za sobą. A początki miałem trudne, w pierwszym starcie juniora młodszego byłem ostatni, a przedostatni mnie zdublował. Później byłem już pierwszy. Musiałem jednak cały czas udowadniać, że mogę, że nie znalazłem się tu przypadkowo. Po przejściu do seniorów poczułem, że starsi chcą mi pokazać miejsce w szeregu. W pierwszych zawodach byłem czwarty, szału nie było, ale przecież wiązało się to ze zmianą dystansu z dziesięciu na dwadzieścia kilometrów. To czwarte miejsce było moim ostatnim poza podium. Kiedy mając 22 lata wygrałem po raz pierwszy, przez następne czternaście lat wygrywałem już wszystko. I nie zadawałem sobie więcej pytań, czy na pewno mogę.

Kiedy szedł pan po złoty medal w Atenach, komentujący w telewizji pana start Włodzimierz Szaranowicz mówił, że pana cierpienie jest radosne. Da się odnaleźć przyjemność w cierpieniu?

Staram się zrozumieć Włodka, ale on nigdy nie był długodystansowcem. Jego poetyka komentarza nie oddawała duszy chodziarza. Powiedział nawet kiedyś, że w końcu będę mógł sobie pobiegać, a ja nigdy w trakcie kariery nie myślałem, że coś takiego jak bieganie w ogóle istnieje. Cierpiałem, ale nie wymyśliłem przecież dystansu pięćdziesięciu kilometrów. Nawiążę do "Szachinszacha" Ryszarda Kapuścińskiego: pada tam pytanie, jak ten biedak może udźwignąć tak wielki worek obciążeń od cesarza. Metodą małych woreczków. Mnie do pięćdziesięciu kilometrów wprowadzano właśnie taką metodą. Dokładano mi powoli - a to spróbujmy trochę więcej, a to znajdźmy coś pośrodku. W końcu odkryłem w sobie to, że uwielbiam długą koncentrację i grę strategiczną. Nie przypominam sobie stanów cierpienia podczas zawodów. Cierpi się na treningach - wtedy boli, parzy, mrozi, ale podczas startów stan euforii, uniesienia i koncentracji jest na takim poziomie, że nie czuje się bólu nawet na mecie.

No nie wierzę.

Jak się wygrywa, to tak jest. Skrajne zmęczenie przychodzi następnego dnia. Po mistrzostwach świata w Paryżu, kiedy poza rywalem ścigałem się także z rekordem świata, szedłem ulicą i chociaż światło zmieniło się na zielone, postanowiłem poczekać na następne, bo nie miałem siły się ruszyć.

Rozmawiałem ostatnio z Adamem Kszczotem i Justyną Święty Ersetic, którzy mówili mi o tym, jak wiele myśli pojawia się w ich głowach podczas biegu na czterysta metrów. Pomyślałem o panu. Pan to musiał przemyśleć całe swoje życie.

Adam i Justyna mówili o czymś, z czym sobie poradzili, a tak naprawdę wielu sportowców przez to przegrywa. Bo przegrywa się właśnie przez rozmyślanie, nieumiejętność pokierowania myśli. Proces przygotowania do zawodów jest tak samo długi u czterystumetrowców, jak u maratończyków, bo każdy musi zbudować swój tunel startowy. Trwa to tydzień, albo dziesięć dni - to jest czas, kiedy trzeba poukładać swoje myśli w sposób strategiczny. Później przechodzi się w stan wykonawczy. We wszystkich wygranych startach działałem jak maszyna, nie było miejsca na myślenie o czymkolwiek. O życiu, o tym, kogo widzę na trasie, którzy przyjaciele mnie wspierają, co by było gdyby... Wykonujesz ileś czynności, przy których nie masz nic do myślenia, o ile wszystko jest pod twoją kontrolą. Idziesz od bidonu do bidonu, stoją mniej więcej co kilometr. Średnio co cztery minuty patrzysz na zegarek, żeby sprawdzić tętno. Masz wyostrzone zmysły. Widzisz dookoła - co przed tobą, co za tobą. Radar jest cały czas włączony, bo różnie mogą wyglądać rywale, otoczenie klimatyczne, podłoże. Kontrolujesz czas sam, ale też robią to twoi ludzie na trasie. Słyszysz tylko ich głosy. Trzy głosy, które docierają do ciebie jako pierwsze, nawet jeśli na trasie stoi dziesięć tysięcy ludzi. Na jednym okrążeniu - dwa razy wziąć bidon, cztery razy zerknąć na zegarek, usłyszeć trzy komunikaty. Nie mam czasu patrzeć na tablicę, muszę korzystać z pomocy, żeby wiedzieć co robią rywale. Zaczyna się kolejne okrążenie, a ja po prostu robię swoje. Muszę powtórzyć, podregulować, podkręcić. Jak w Formule 1. Niby nuda, ale kierowca jest tak skoncentrowany na każdym okrążeniu, że nie wie czy jedzie ich już 35 czy 45. Chodziarz też o filmach nie myśli, ani o życiu. Jakbym skondensował wszystkie swoje momenty zwrotne zawodów, to zmieściłoby się w 25 minutach, reszta to jest automatyka, ale pod kontrolą. Na nudę też nie ma czasu. No dobra, raz tak po ludzku się nudziłem.

Kiedy?

Rok po podwójnie złotych igrzyskach w Sydney podczas mistrzostw świata w Edmonton w bardzo łatwy i szybki sposób zdobyłem przewagę nad rywalami. Prowadziłem, a oni nic z tym nie robili. O filmach nie myślałem, raczej o tym, że muszę jeszcze tyle iść, a nic się nie dzieje, bo nikt nie podejmuje walki. Wszyscy byli onieśmieleni moją przewagą, czekałem tylko na koniec.

W Sydney powiedział pan, że to wcześniejsze wykluczenia z trasy zrobiły z pana znanego chodziarza. Nadal pan tak uważa?

Całkowicie podtrzymuję to, co powiedziałem i nie ma to nic wspólnego z oceną tego, czy zdejmowano mnie z trasy słusznie, czy było to fair i czy sędziowie zachowywali się rozsądnie na ostatniej prostej. Oceniam fakty, a te mówią, że na igrzyskach w Barcelonie byłem niedojrzałym chłopakiem, którego sukces mógłby zablokować. Miałbym srebrny medal, wróciłbym do Katowic dokończyć studia po urlopie dziekańskim, w glorii i chwale chodziłbym na spotkania do zakładów pracy i być może niczego bym już nie osiągnął. Później, kiedy już wygrywałem, doszedłem do wniosku, że nic lepszego nie mogło mi się przytrafić.

Zacząłem spotykać zawodników czy sędziów w innych okolicznościach, rozmawiać z nimi. My w Polsce nie mieliśmy światowego czy europejskiego standardu w chodzie, nie mieliśmy żadnych referencji, w związku z czym nasi trenerzy byli zbuntowanymi chłopkami. Wszedłem na salony, a oni do tego jeszcze nie pasowali.


Ale przecież nie od razu zaczął pan wygrywać...

Musiało minąć kilka lat. Cały rok po Barcelonie to był rok złości, wściekłości, poczucia krzywdy, chęci odegrania się. Miałem fajne wyniki, wygrałem uniwersjadę, byłem czwarty w Pucharze Świata, ale mistrzostwa świata przegrałem tak samo, jak igrzyska. Była to porażka bardzo dotkliwa. Wiedziałem, na co mnie stać i jakie możliwości ma mój organizm, ale to tak jakby piłkarz miał petardę w nodze, ale nigdy nie trafiał w bramkę. Parametry miałem bardzo dobre, ale ważniejsze było to, by głowa w końcu zaczęła za nimi nadążać.

Kiedy zaczęła?

Wcześniej to był błąd mój i moich trenerów, którzy nastawiali mnie przeciwko sędziom i działaczom. Nie miałem w sobie pokory, by wejść z nimi w intelektualny flirt, żeby podejść i zapytać o inny punkt widzenia, zrozumieć, czego ode mnie wymagają. Zamiast tego stawiałem się, bo tak kazał mi trener, albo taki czy inny palant. Dopiero później zacząłem rozgrywać to po swojemu. Zacząłem spotykać zawodników czy sędziów w innych okolicznościach, rozmawiać z nimi. My w Polsce nie mieliśmy światowego czy europejskiego standardu w chodzie, nie mieliśmy żadnych referencji, w związku z czym nasi trenerzy byli zbuntowanymi chłopkami. Wszedłem na salony, a oni do tego jeszcze nie pasowali.

Tak od razu pan to zrozumiał, czy było jednak trochę cierpienia?

Miałem w sobie poczucie straty, jakiejś żałoby. Wiedziałem, że w Barcelonie umarło coś, co było mi bardzo bliskie i nie miałem na to wpływu. Płakałem z niemocy, zostałem sam. Śniło mi się to po nocach. Starałem się relatywizować, że niby nie stało się nic strasznego, bo takie są reguły gry, ale moje otoczenie chciało mi włożyć w usta słowa o mafii i spisku. Ludzie lubią sensację, lubią tabloidyzację języka sportowca. Nigdy tego nie powiedziałem, ale inni przypisywali mi spiskowe teorie. Czułem się jak śmieć, wyrzucony poza nawias i bardzo potrzebowałem powrotu do normalności, odpowiedniego rytmu. Nie chciałem już kontemplować porażek. Kilka tygodni po igrzyskach startowałem w mistrzostwach Francji i tamtejsi sędziowie, którzy zrobili wiele, żebym znielubił cały ten klan, bardzo starali się udowodnić, że wykluczenie mnie w Barcelonie było zasadne. Znowu mnie wykluczyli, w miasteczku Colombes pod Paryżem. Znowu wróciłem do domu przegrany i czułem wstyd. Przygotowałem wcześniej dla przyjaciół sportowców jakiś poczęstunek, a zrobiła się stypa.

Kiedy się pan odbił?

Potrzebowałem powrotu do Katowic, chciałem studiować, wziąć się za robotę, zaliczać jakąś gimnastykę, etapy pedagogiki i znormalnieć w innym rytmie. Musiałem z tego wyjść. Pomogło mi, chociaż tak naprawdę "Barcelona" skończyła się dopiero rok później. Ciągle nie czułem się pewny, nie wiedziałem gdzie jestem. W końcu zdecydowałem, że pojadę do Zamościa na mistrzostwa Polski. Za ostatnie pieniądze kupiłem kuszetkę w nocnym pociągu z Paryża, a później pobiłem rekord Polski, byłem na mecie o kilka minut przed drugim zawodnikiem. Pomyślałem: "cholera, na coś mnie stać". Od tego momentu zacząłem sobie budować scenariusz pozytywny. Nie działania na przekór, nie napędzania się czymś negatywnym, ale dokładnie odwrotnie. Skoro potrafię, to zadziwię świat czymś, co zbuduję na zdrowych podstawach. Nie chciałem już myśleć o odgrywaniu się, o sędziach, o tym że ktoś inny może, a ja nie. Później przyszły zmiany przepisów i okazałem się zawodnikiem, który najszybciej się do nich dostosował. Zdobyłem brązowy medal na mistrzostwach świata w Goeteborgu. Wyszedłem z zaścianka, zracjonalizowałem sobie wszystko.

Co to znaczy wyszedłem z zaścianka?

Myśmy byli w Polsce jak te ratlerki - kąsaliśmy, szczekaliśmy, mówiliśmy czego to my nie zrobimy. A świat mówił, że możemy sobie szczekać, ale na razie nas u siebie nie chce. Zrobiłem tak, że chciał.

Na kortach Wimbledonu jest napisane: "Odważnie staw czoła triumfowi i porażce. I obie te ułudy potraktuj jednakowo".

Podpisuję się. Emocje, które budujemy po zwycięstwach i przegranych mogą być ułudą.

Po czwartym złotym medalu olimpijskim, w Atenach, pomyślał pan o sobie: "Jestem wielki"?

Nie, skądże. Zrobiłem sobie tylko kapitalny prezent. Powiedziałem, że to moje ostatnie zawody i nie pozwolę nikomu ze sobą wygrać. Miałem taką wizję, że ze złotym medalem wejdę na Akropol. Taką pocztówkę z Aten narysowałem sobie rok wcześniej. Radość z mojego czwartego medalu nie miała w sobie nic z patosu, napuszenia, poczucia wielkości. Cieszyłem się, że nie dołożyli staremu. Chcieli, ale nic im z tego nie wyszło. A później wziąłem swoje zabawki i poszedłem bawić się gdzie indziej. Wcześniej miałem przemyślenia, że wszedłem na szczyt, w Atlancie czułem, że zrobiłem coś wielkiego, że nareszcie jest fajnie. O statystykach myślałem jeszcze w Sydney, ale po złocie w Atenach byłem już spokojny i pokorny. Był to medal zdobyty w najmłodszym stanie ducha, jaki można sobie wyobrazić. Chociaż inni zawodnicy w szatni mówili już do mnie "proszę pana".

To był pana ostatni start?

Nie, bo jeszcze zaproszono mnie na zawody do Piacenzy, na Memoriał Pino Dordoniego. Ten włoski mistrz olimpijski z igrzysk w Helsinkach w roku 1952 naprawdę mi zaimponował. Szedł po złoto, ale przed stadionem zatrzymał się, spojrzał w lusterko, uczesał i dopiero wziął co swoje. Nie mogłem odmówić takiego zaproszenia. Poprosiłem o hotel na dwie noce, żeby jakoś odpocząć, a później ograłem ich mistrza olimpijskiego Ivano Brinettiego na 20 km i wygrałem te już naprawdę ostatnie zawody.

Mówił pan, że ludzie lubią tabloidyzację języka sportowców. Dużo stresu kosztuje pana ostatnio związana z rozwodem próba ochrony życia prywatnego w mediach?

Dużo. Myślę, że nigdy nie jesteśmy gotowi na tak nierówną konfrontację, nastawienie na tanią sensację i burzenie autorytetów.

To jeszcze inaczej: dużo kosztuje pana niekomentowanie niczego i nieprzedstawianie swojej wersji?

Nie. Gdybym się wysilał na zachowanie klasy, to znaczy, że bym jej nie miał. Staram się być człowiekiem, jakim jestem i chociaż rzeczywiście pojawia się jakiś pomysł, chęć odpowiedzi, przypominam sobie, że jestem długodystansowcem i zawsze myślę fair długofalowo. To nie jest żadna kalkulacja, ale życiowe nastawienie a tego typu polemiki wnoszą tyle złej energii, że nawet poczucie chwilowego triumfu, że coś tam wyprostowałem, nie rekompensuje strat, które ponosi się w normalnym życiu.

Przeczytaj pozostałe teksty tego autora ->

ZOBACZ WIDEO: Rok rozczarowań w polskiej piłce. "Lepiej już było"
Czy Robert Korzeniowski jest najlepszym polskim lekkoatletą w historii?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×