Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Co czuje człowiek, kiedy pęka tyczka?
Paweł Wojciechowski: Traci poczucie świadomości przestrzeni, jakby obudził się w ciemności w zupełnie obcym miejscu. Rozpędzone ciało próbuje przekazać energię, a człowiek gubi podparcie. Nie ma kontroli. Myślę, że to trochę jak skok na bungee bez liny. Jest też dużo hałasu. Zdarza się, że po uderzeniu tyczki boli ręka, czasem ludzie łamią palce. Ryzyko zawodowe.
Ile tyczek pan złamał?
Nie liczę. To przeżycia traumatyczne, a o takich się w sporcie nie myśli. Złamanie tyczki tak naprawdę nie jest jednak groźne. Pewnie, można dostać odłamkiem, ale zazwyczaj nie prowadzi to do kontuzji. Są wydarzenia, których boję się bardziej.
Jakie?
Kiedy po wygięciu tyczka nagle zaczyna się obracać. Człowiek ma wrażenie, jakby chciała wyskoczyć mu z dłoni. Czasem to przez wadę tyczki, czasem przez błąd. Boję się, że po prostu wyślizgnie mi się z rąk. Właśnie w ten sposób doznałem najgorszej kontuzji w życiu, połamałem kości twarzoczaszki. Skakałem wówczas z krótkiego rozbiegu, na miękkiej tyczce. Może to był czysty przypadek, może namiar brawury. Nie umiem wytłumaczyć, jak to się wydarzyło.
ZOBACZ WIDEO Niezniszczalna. Joanna Jóźwik wygrała z kontuzją [cała rozmowa]
Często boi się pan przed skokiem?
Za dużo wiem, żeby się nie bać. Trudne są zwłaszcza powroty po roztrenowaniu, kiedy trzeba wziąć twardą tyczkę i ruszyć do skoku z pełnego rozbiegu. Wtedy pojawia się lęk, ale jest też większa przyjemność, kiedy człowiek zdoła się już przełamać.
Strach pojawia się też przy korzystaniu z tych najtwardszych tyczek. Miałem tak niedawno podczas zawodów w Bydgoszczy. Wziąłem do ręki tyczkę, której nigdy wcześniej nie używałem i szybko przeanalizowałem sytuację: "No tak, ona ma taki numer, zeskok na takiej wysokości...". Ręce zaczęły mi się pocić, po kalkulacji na rozbiegu nie założyłem tego skoku. A przecież wszystko mi sprzyjało! Byłem w sztosie, dobrze wiało, pomagali kibice i pogoda. Kiedy skoczyć 6 metrów, jeśli nie w takich warunkach?
Za dużo pan myśli?
To normalne. Podczas wykonywania skoku człowiek myśli cały czas. Jasne, staram się wyłączyć i robić pewne rzeczy automatycznie, ale tyczka to nie jest sport dla głupich ludzi. Trzeba myśleć, być odważnym, sprytnym.
Mam wrażenie, że to też trochę sport dla wariatów.
Ja mówię, że dla ludzi z polotem. Trzeba mieć polot, żeby w ogóle za taki sport się brać! Na najwyższym poziomie, biorąc coraz twardsze tyczki i atakując coraz wyższe wysokości, stąpamy po granicy bezpieczeństwa.
Ryzykujecie, ale jesteście też kompanią braci. Sam Kendricks pomagający rywalom momentami bardziej przypomina trenera niż zawodnika.
Pamiętam czasy, kiedy wychodziło się na zawody w pełnym skupieniu i nikt z nikim nie rozmawiał. Później sytuacja się zmieniła. Zaczęliśmy się kolegować, wspierać, dopingować. Spędzać wspólnie czas także poza zawodami. To bardzo fajne. Skok o tyczce nie jest sportem walki, gdzie pokonujesz rywala. To rywalizacja indywidualna. Skaczę sam, z nikim się nie ścigam. Jestem na rozbiegu, a w górze wisi poprzeczka, którą muszę pokonać. Zwycięża ten, kto popełni najmniej błędów. I każda pomoc jest mila widziana.
Niby tak, ale to przecież nawet trochę ludzkie, żeby życzyć rywalowi źle.
Wiadomo, że jeśli przeciwnikowi się nie uda i strąci poprzeczkę, a ja skoczę wyżej, to będę lepszy. My wszyscy jednak wiemy, że walczymy o życie. W skoku o tyczce trzeba dać z siebie wszystko, a o powodzeniu często decydują detale: miejsce odbicia, położenie znacznika kroków, kierunek wiatru. To szczegóły, podstawy. Nic wielkiego, a ułatwia sprawę. Każdy każdemu w takich rzeczach pomoże.
Paweł Fajdek: Zawsze mnie jarało, że mogę startować i walczyć o medale dla Polski -->
Był pan gotowy na mistrzostwo świata w 2011 roku?
To był przypadek. Trenowałem sobie i nagle stało się: 5,90 m, mistrzostwa świata. Skakałem wówczas wysoko, ale nie miałem tego co teraz.
Czego?
Stabilności, umiejętności koncentracji. Dziś za moim medalem stoi sztab ludzi: psycholog, człowiek od suplementacji, osteopata, fizjoterapeuta, trener pilatesu, specjalista od gimnastyki. Staram się ciągle uzupełniać moją pracę i dodawać do niej nowe elementy, aby nie mieć sobie nic do zarzucenia.
Sukces pana wówczas przerósł?
Nie byłem kompletnie przygotowany na to, co się działo w mediach. Brakowało mi asertywności. Dziś umiem już powiedzieć: "nie". Wiem, że nie liczy się to, co powiem, tylko to, co pokażę na stadionie. Nie chcę, żeby ktoś mówił o mnie: "głupi burak", ale sport jest najważniejszy. Chcę sprawiać ludziom przyjemność moimi wynikami, a nie wywiadami czy zdjęciami na Instagramie. W 2011 roku miałem 22 lata. Nie umiałem sobie powiedzieć: "Paweł, nie jedz tego kebaba", czy "Paweł, nie idź teraz z kolegami na piwo".
Przebawił pan ten czas?
Po mistrzostwie świata dużo pracowałem, walczyłem o formę na igrzyska olimpijskie w Londynie. Problemy zaczęły się dopiero w momencie, kiedy dopadły mnie kontuzje. Wielu ludzi mówiło: "To już koniec! Nie wyleczysz się". Spadłem na samo dno. W 2013 roku nigdzie mnie nie było, nie robiłem właściwie nic. Dobrze, że wszystko, co złe, wydarzyło się wtedy. Dziś nie mam już ciągu, żeby iść w miasto i balować do rana.
Błędów było więcej?
Tak, ale nie tylko moich. Nikt nie pokazał mi, jak dużo daje praca z fizjoterapeutą czy trenerem od gimnastyki. Nie zaufałem też psychologowi. Poszedłem na wizytę i machnąłem ręką, a dziś widzę się z nim trzy razy w tygodniu. Podobnie było z rozciąganiem. Kiedyś po prostu robiłem robotę i myślałem: "Im więcej, tym lepiej". Teraz wiem, jak trzeba dbać o organizm. Wiem, że mogę startować z pewnymi bólami, ale one nie mogę przekroczyć konkretnego poziomu, który musiałem poznać. To jest ten błąd, który każdy musi popełnić. Poznać własną granicę bólu.
[nextpage]Jaki ból doskwiera tyczkarzom?
Plecy, nadciągnięte łydki, uda. W naszej konkurencji rozpędzone ciało zderza się z dołkiem i każdy błąd, minimalne odchylenie od normy, boli. Praca z fizjoterapeutą nauczyła mnie, jak radzić sobie z bieżącymi problemami. Czasem po treningu spędzam nawet trzy godziny na tym, żeby doprowadzić ciało do odpowiedniego stanu.
Karol Bielecki: Organizm wystawił mi rachunek
Zdarza się panu startować na tabletkach, blokadach?
Dziś już nie. Wbicie blokady w kolano to najgorsze, co można zrobić. Ja w ogóle mam to szczęście, że nigdy - poza złamaniem kości - nie byłem operowany. Miałem na przykład problem z kolanem skoczka, czyli bolesnym zapaleniem więzadła rzepki. Każdy kolejny lekarz chciał mnie kłaść na stole operacyjnym, ale szukałem tak długo, aż znalazłem ludzi, którzy wyciągnęli mnie z tego bez zabiegu. Dla mnie słowo "nieuleczalne" nie istnieje. Po prostu trzeba zaufać odpowiednim osobom. Kiedyś przecież usłyszałem, że wyląduję na wózku.
Kiedy dowiedział się pan o Chorobie Scheuermanna?
W 2008 roku po mistrzostwach świata pojawił się ból w kolanie. Odwiedzaliśmy kolejnych lekarzy, szukaliśmy przyczyny. Okazało się, że mam popękane kręgi w okolicach przejścia odcinka piersiowego w lędźwiowy. Wszyscy w domu byli przerażeni. Usłyszałem, że to nieuleczalna choroba i wysiłek fizyczny jest niewskazany. Zacząłem szukać. To chyba taka typowa przypadłość Polaka, że szuka tak długo, aż ktoś mu powie: "Stary! Wszystko będzie w porządku". I ja wreszcie usłyszałem: "Paweł, pomogę ci. Trenuj, wzmocnij plecy i wszystko będzie w porządku. Pamiętaj tylko, że musisz to robić do końca życia". Pomogło. Nie zamierzam przestać.
Może być tak, że odczuje pan to za kilkanaście lat?
Każdy sportowiec doprowadza swój organizm do granic możliwości i ten wysiłek kiedyś musi wyjść. Zazwyczaj przytrafia się to jednak osobom, które przestają uprawiać sport. Ci, którzy wciąż starają się wyglądać jak atleci, nie mają problemów. Sport to zdrowie, tylko nie wolno przestać go uprawiać. Odejdę więc jako sportowiec.
Zapisałem sobie taki wniosek: "Łatwiej złamać tyczkę niż Pawła Wojciechowskiego".
Złamana tyczka nigdy nie złamała mnie i tego się trzymajmy.
Miał pan kiedyś kłopoty z nadwagą?
W najgorszym momencie kariery ważyłem 95 kg. Kiedy zdobywałem mistrzostwo Europy, waga pokazała 86 kg, a dziś mniej więcej 90 kg. To dobry wynik. Wiadomo, że podczas zawodów muszę coś zostawić na bieżni. Na razie skaczę z taką wagą, przed mistrzostwami świata ją zmniejszę. To będzie bomba, bo jak się ma mniej do wyniesienia w górę... Wiadomo, matematyka. Jedzenie nie jest już problemem. Fast foody odstawiłem dawno temu. A słodycze? Wiem, kiedy mogę sobie pozwolić na ciastko do kawy. Mam konkretną dietę. Muszę dostarczać organizmowi wszystkiego, czego potrzebuje. Nie chcę mieć sobie nic do zarzucenia.
Myśli pan sobie czasem: "Paweł! Napisałeś kawał niezłej historii".
Widzę to, ale moja historia jeszcze się nie skończyła. Jestem ambitny i wiem, że wciąż brakuje w niej najważniejszego medalu. Chcę więcej. W Londynie i w Rio schrzaniłem robotę. Ciągle też jestem niezadowolony, że nie skoczyłem 6 metrów. Wiem, że mnie na to stać.
To refren, który wraca od lat.
Ludzie mogą mówić: "O, ten znowu gada". No a jak zacznę mówić, że marzę o 5,90 m i wreszcie je skoczę, to co? Mam zakończyć karierę, iść do domu? Ja chcę 6 metrów, chcę więcej, chcę 6,17 m! Skoro ktoś kiedyś tyle skoczył, to znaczy, że się da. Wszystko jest możliwe.
Lubię mieć cel, muszę mieć cel. Wtedy po każdym upadku będę wstawał, bo wiem, że on na mnie czeka. Po igrzyskach w Rio, gdzie byłem dobrze przygotowany i odpadłem w eliminacjach, miałem strasznego doła. Myślałem, że się już nie pozbieram i nie będę dalej skakał. Minęły jednak dwa miesiące i powiedziałem sobie: "Bierz się do roboty!". Jestem sportowcem, tego nie da się ukryć. Bez treningu i bez sportu nie przeżyję.
Miał pan w życiu inne możliwości niż tyczka?
Nie. Poszedłem na pierwszy trening w wieku dziewięciu lat. Wiadomo, że wówczas nie była to moja decyzja, ale liznąłem trochę sportu i już wiedziałem, że chcę to robić. Inne moje hobby nigdy nie mogłyby stać się pracą. Z wędkarstwa przecież nie wyżyję, musiałbym chyba zamieszkać samotnie nad jeziorem. Sport to zarówno przyjemność, jak i praca, która zapewnia mi byt.
Walcząc z kontuzjami nie myślał pan, że warto mieć plan rezerwowy? Tyczkarz Łukasz Michalski ma dziś 30 lat i jest lekarzem.
On w tym zawodzie widział siebie od małego. Zrobił w sporcie tyle, ile mógł, i poszedł własną drogą. Szacunek, oby więcej takich ludzi. Ja skaczę o tyczce tak długo, że nie wyobrażam sobie innego Pawła Wojciechowskiego. Nigdy nie widziałem innej drogi, którą mogę pójść. Wiem, że po zakończeniu kariery chcę zostać w sporcie: może jako trener, może jako menadżer albo organizator zawodów.
Jakub Krzewina: Hejt po mnie spływa -->
To wszystko podróże, a pan przecież powiedział kiedyś, nie widzi sensu oglądania Jezusa w Rio, skoro taki sam stoi w Świebodzinie.
Polska mi się podoba. A jeśli coś mi się podoba, to po co zostawiać to za sobą? Dziś sytuacja jest o tyle inna, że mam żonę i podróżujemy razem. Jest łatwiej. To trochę tak, jakbym zabierał dom ze sobą.
Długo jesteście razem?
Od 2010 roku. Odkąd z nią jestem, zaczęły się moje sukcesy.
Prostowała pana, kiedy pokusy pchały na złą drogę?
Oczywiście, że tak. Ola była zawsze pierwszym głosem rozsądku w moim życiu. Mówiła: "Chłopie, uczyć się nie chcesz, to bierz się za robotę!". Chyba dobrze trafiłem.
Autor na Twitterze: