Lekkoatletyka. MŚ 2019 Doha: Sam Kendricks. Braterstwo broni

- Uprawiamy niebezpieczny sport. Nasze braterstwo opiera się na tym, że nie chcemy, aby komuś stała się krzywda. Odkładamy zazdrość na bok, napędzamy się. Inaczej bylibyśmy bardzo samotni - mówi nam mistrz świata w skoku o tyczce Sam Kendricks.

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Piotr Lisek, Sam Kendricks i Renaud Lavillenie Getty Images / Matthias Hangst / Piotr Lisek, Sam Kendricks i Renaud Lavillenie
Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Boi się pan czasem przed skokiem?

Sam Kendricks: Nigdy. Odwaga to najważniejszy mięsień w ciele sportowca. Strach nie pozwala skakać wysoko, więc trzeba odłożyć go na bok. Czym innym jest strach, a czym innym - niepewność. Ona jest groźna. I jeśli pojawia się u któregoś z moich rywali, to zawsze jestem obok, żeby pomóc mu z nią walczyć.

Uprawiamy niebezpieczny sport. Nasze braterstwo opiera się właśnie na tym, że nie chcemy, aby komuś stała się krzywda.

Powtarzacie to wszyscy zgodnie: relacja między tyczkarzami jest wyjątkowa.

Nie da się tego porównać z żadnym innym sportem. Rywalizujemy pod flagami różnych narodów, walczymy o te same nagrody, ale jesteśmy trochę jak rodacy, ziomkowie. Raz wygrywa jeden, raz drugi, po zawodach wracamy do domu.

Pan często z rywalami rozmawia, doradza. Jak trener.

Nic mnie to nie kosztuje, a jest wyrazem szacunku. Uprawiamy sport, który nie jest rywalizacją: "ja kontra ty". Każdy z nas ma tego samego przeciwnika, poprzeczkę. Ekscytuje mnie, kiedy komuś dobrze idzie. Wiem, jak to dużo znaczny dla niego, dla jego rodziny, dla jego kraju. Teraz wygrywa on, a może kolejnym razem przyjdzie kolej na mnie.

Paweł Wojciechowski. Człowiek z polotem -->

Pamiętam, jak podczas mistrzostw Europy w Berlinie wszyscy rywale kibicowali i gratulowali Armandowi Duplantisowi. To były wyjątkowe sceny.

Taki mamy w tyczce klimat. Kiedy byłem w college'u, sam musiałem go tworzyć, szukać przyjaciół. Mówiłem rywalom: "Hej, dobra robota, co robisz po szkole?". A ludzie odpowiadali: "Sam, o co ci chodzi? Nikt się tak nie zachowuje". Nie było łatwo. Teraz, jako tyczkarze, też musieliśmy się siebie nauczyć. Dziś umiemy odłożyć zazdrość na bok i nawzajem się napędzać. Inaczej bylibyśmy bardzo samotni.

Ile razy w karierze złamał pan tyczkę?

Sześć.

Jakie to uczucie?

Najpierw czuje pan, jakby jechał windą do góry. Nagle winda zaczyna spadać, tylko zamiast się rozbić, ląduje na miękkim podłożu. Złamanie tyczki zawsze jest niespodzianką, wszystko dzieje się bardzo szybko. Wygląda efektownie, ale tak naprawdę nie jest groźne, rzadko prowadzi do kontuzji.

A boli?

Tak, jakby założył pan rękawicę baseballową, i ktoś z całej siły pana w nią uderzył. Ból zostaje w dłoni. Czasem zdarza się, że jakiś kawałek tyczki odpadnie, draśnie, człowiek zacznie krwawić. Ja się jednak nie boję ani bólu, ani krwi. Przeżyłem go w moim życiu sporo, kiedyś w szkole nazywali mnie "Stitch" ("Szew").

Było tak źle?

Traciłem zęby, obijałem biodra i kolana, wiele razy kończyłem w szpitalu. Nigdy mnie to jednak nie zraziło, zawsze chciałem być najlepszy. Na podwórku, w regionie, w kraju, na świecie. Najpierw musiałem jednak wiele razy przegrać, żeby zwyciężyć. Taka jest natura tego biznesu.

ZOBACZ WIDEO Lekkoatletyka. MŚ 2019 Doha: Joanna Fiodorow: Jeszcze nie kontaktuję! To spełnienie marzeń

Niedawno podzielił się pan na Facebooku filmem ze skoku Władysława Kozakiewicza na igrzyskach olimpijskich w Moskwie. Dlaczego?

To świetny sportowiec, długo był niepokonany. A medalu w Moskwie mógłby nie zdobyć, gdyby nie mój przyjaciel, który musiał pokonać całą Europę i dotrzeć do Rosji, żeby przekazać mu tyczkę! To świetna historia o tym, że my - jako tyczkarze - nie jesteśmy w stanie osiągnąć sukcesu sami. Za zwycięstwami zawsze stoją też inni ludzie. Każdy zawodnik powie o sobie: "Jestem zdrowy, silny, utalentowany", a nie każdy przyzna: "Nie byłoby mnie w tym miejscu, gdyby nie ktoś inny".

Ludzie nie lubią oddawać zasług, ani pokazywać swoich słabości. Jeśli zaczniesz wyglądać na słabego, opuszczą cię sponsorzy, stracisz pieniądze. Tak wygląda sport w Ameryce.

Brzmi brutalnie.

Jest uczciwe. Nawet jeśli zdobędę złoto, nie mam gwarancji występu na kolejnych mistrzostwach świata. O miejsce w drużynie przed każdą wielką imprezą trzeba walczyć, nikt nie dostaje go na podstawie reputacji.

Sportowiec w Ameryce jest produktem?

Ludzie interesują się tobą tylko, kiedy wygrywasz. Jesteśmy produktami ocenianym na podstawie wyników. Nikt nie opowiada o porażkach.

Sport jest pełen świetnych historii, w których sukces zaczyna się od porażki.

Oczywiście, tylko jaki zysk daje pisanie takiej historii? Po co po zwycięstwie opowiadać, że miało się problem, walczyło z kontuzją? To zupełnie, jakby powiedzieć rywalom: "Hej, zobaczcie! Miałem uraz, a i tak potrafiłem was pokonać!". Brzmi jak obraza. Nie chcę takiego przekazu.

Jaka jest pana historia? O życiu Sama Kendricks wiadomo niewiele.

Jestem prostym człowiekiem. Białym, żonatym mężczyzną. Nie miałem w dzieciństwie wielkich pieniędzy, ale miałem wspaniałą rodzinę. Dorastałem w dobrym domu z trójką rodzeństwa, poznałem cudowną kobietę, która mnie kocha, byłem w wojsku, a w wolnym czasie lubię strzelać z broni i szybko jeździć. Nikogo w Ameryce to jednak nie interesuje. Moja historia nie jest sexy. Ludzi interesuje tylko Kendricks-sportowiec. Nikt nie pyta, jak się to wszystko zaczęło, czego chcę, o czym marzę i co robię, kiedy nie skaczę.

Próbował pan piłki nożnej i biegów narciarskich, skończyło się na skoku o tyczce. Dlaczego?

Mój ojciec miał w grupie treningowej wielu świetnych zawodników, trudno mi się było do niej dostać. Obserwowałem ich przez lata. Na piłkarza byłem za wolny, skończyłbym na ławce. Na biegacza narciarskiego byłem za słaby, mój brat miał więcej talentu. Została mi tyczka. Uznaliśmy, że jeśli będę wystarczająco ciężko pracował, to właśnie w niej mogę osiągać sukcesy.

Skąd wzięło się w pana biografii wojsko?

Doceniam wartości, przy których stoi mój naród. Chcę mu służyć. Jestem porucznikiem Gwardii Narodowej Armii w moim stanie, należę do Kompanii Transportowej. Mamy regularne spotkania, podczas których sprawdzamy stan sprzętu, kilka razy w roku odbywamy też dłuższe przeszkolenia. Czasem trwają kilka dni, czasem do dwóch tygodni. Są obowiązkowe.

Czego pana nauczyła służba w armii?

Umiejętności koncentracji na misji. Komfort i ból to sprawy drugorzędne. Najważniejsze, to wykonywać obowiązki. A więc, w przypadku sportu, wysoko skakać.

Podczas igrzysk olimpijskich w Rio przerwał pan próbę i stanął na baczność, bo usłyszał hymn. Mam wrażenie, że tak mógł zrobić tylko Amerykanin.

My, Amerykanie, bardzo cenimy siebie jako naród. Śpiewamy, że "jesteśmy krajem wolnych, ojczyzną dzielnych". Te wartości są dla nas najważniejsze. Wolność mówienia tego, o czym się myśli. I robienia tego, co się chce. Nie wszędzie na świecie tak jest. Niektórzy ludzie uważają, że jeśli zawsze mówisz to, o czym myślisz, i robisz to, co chcesz, możesz być "toksyczny". U nas jest inaczej. To bardzo ważne.

Uważa pan, że dziś "Ameryka jest znowu wielka"?

Tam, skąd pochodzę, jest wielka. Żyję w miejscu, gdzie otaczają mnie rozsądni ludzie. To jest też coś, co bardzo cenię w Polakach. Rozsądek. Zawsze, kiedy do was przyjeżdżam, czuję się jak u siebie. Ludzie są wielkim kapitałem Polski.

Nie dajecie się ponieść dziwnym ideologiom. Aborcja jest u was zabroniona i ja to bardzo szanuję. Dostrzegacie, że granice są niezbędne. Z tym też się zgadzam. Dobrze, że mamy na świecie Polaków, Francuzów, Niemców, Rosjan. Fajnie jest być innym, różnorodność jest cenna. Wy, Polacy, doceniacie, skąd pochodzicie. To też bardzo ważne.

Triumf rzetelności. Joanna Fiodorow w srebrze -->

Ma pan lepsze zdanie o Polakach niż często my mamy o sobie.

Trzeba znać swoją wartość. Pochodzę z Missisipi i wielu ludzi uważa, że nie jest to dobre miejsce. Oceniają nasz stan na podstawie historii, nie znają go. A ja wiem, że mieszkają u nas dobrzy, mili ludzie. Jesteśmy "krainą gościnności". Cenimy sobie ciężką pracę oraz zwracamy uwagę na to, co każdy może wnieść do społeczności.

To jest też duża wartość sportu. Reprezentując kraj, wysyłamy wiadomość światu i pokazujemy, jacy jesteśmy. Kiedy jadę na igrzyska, reprezentuję Amerykę. Jestem jej twarzą. Podobnie, kiedy odwiedzam Polskę. Moja ojczyzna nie ma wówczas oblicza Donalda Trumpa czy Hilary Clinton, tylko moje.

Dużo czasu w ciągu roku spędza pan poza domem?

Około stu dni. Trenuję w rodzinnym mieście, więc kiedy nie jeżdżę na zawody, to jestem w domu. Jako żołnierz albo biznesmen na pewno musiałbym podróżować częściej. Dom to dla mnie coś, co cenię ponad wszystko.

Często go panu brakuje?

Tak, ale nie uprawiałbym sportu, gdybym nie umiał go łączyć z codziennym życiem. Jasne: nie imprezuję, nie piję, nie jem codziennie tacos. Tak trzeba robić, dążąc do sukcesów. Każda praca wymaga poświęceń, a ja wykonuję pracę moich marzeń. Zresztą... Dorastałem w pocie i krwi. Dziś sport dla mnie to nie poświęcenie, tylko dar. Dzięki niemu człowiek staje się lepszy. Aby zostać mistrzem, trzeba zmienić siebie. I ja ciągle się zmieniam, bo uprawianie sportu to nieustanny progres.

Słucham i się zastanawiam, czy było w pana młodości coś oprócz sportu?

Zawsze najwięcej radości dawały mi długie popołudnia na stadionie, kiedy mogłem uczyć się nowych rzeczy i poprawiać moje umiejętności. Otaczali mnie tam ludzie z podobnym podejściem. Tacy, którzy chcą działać i się doskonalić. Młodość nauczyła mnie, że jeśli nie boisz się bólu, możesz zrobić ze swoim ciałem świetne rzeczy. Nauczył mnie tego też ojciec, który zawsze wypełniał moją głowę świetnymi historiami.

Któraś z nich wpłynęła na pana szczególnie?

Nie chodzi o jedną historię, tylko o cały obraz. Mój ojciec był trenerem, policjantem, żołnierzem, pilotem. Często opowiadał o swoim życiu dawał perspektywę na to, jaki jest świat. Wiedział, że to, co usłyszę, da mi siłę. Nigdy nie musiał używać bata, zawsze umiał człowieka zachęcić. Rozpalić w nim ogień.

Powiedział pan wcześniej, że "sport jest pełen świetnych historii". Myślę, że to jest to, co naprawdę lubię. Nie jestem fanem dobrych filmów czy dobrych książek, tylko dobrych historii. Po treningu albo zawodach bywam jednocześnie wykończony fizycznie, ale i spełniony tym, że wykonałem kawał dobrej roboty. Mogę wtedy usiąść i pomyśleć, że wszystko jest w porządku. Wypić kilka łyków kawy, podzielić się z kimś moim dniem, opowiedzieć historię. Nie ma nic lepszego, to jak ciepły zachód słońca.

Buduję dom. I każdy, kto będzie chciał przyjść, wypić kawę, poćwiczyć ze mną, opowiedzieć swoją historię, jest mile widziany. Pan też. Proszę tylko dotrzeć na lotnisko w Memphis. Stamtąd pana odbiorę.

Zobacz inne teksty autora -->

Finał konkursu skoku o tyczce na mistrzostwach świata w Katarze zaplanowano na wtorek (19:15).

Czy Sam Kendricks zostanie w tym roku mistrzem świata?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×