Znacie tę anegdotę o Grzegorzu Szamotulskim? Nie? To pokrótce: Prezes Amiki Wronki chciał zamrozić drużynie wypłatę premii. Poszła więc delegacja do prezesa, a w delegacji - "Szamo", który od drzwi mówi: - Niech pan spojrzy za okno, prezesie. Prezes konsternacja, ale patrzy, patrzy i słyszy Grześka: - Niech pan mi powie, czy tu jest, kurwa, ładnie?! Czy panu się wydaje, że ja przyszedłem do Amiki, bo mi się podobają Wronki? Pan myśli, że ja marzyłem całe życie, żeby grać we Wronkach? No chyba, kurwa, nie! I tak dalej, i tak dalej...
Ostatnio pisałem, że Igrzyska Olimpijskie to dla mnie magia. No więc panie prezesie Juliuszu Braunie i panie dyrektorze Włodzimierzu Szaranowiczu - czy wam się wydaje, że igrzyska dlatego są magiczne, że można oglądać lekkostrawny badminton, pełną wygimnastykowanych Azjatek gimnastykę artystyczną czy nieco mniej wygimnastykowane w podnoszeniu ciężarów do 63 kilogramów? Cytując Szamotulskiego: No chyba, kurwa, nie! Czy wam się wydaje, że magię święta sportu powoduje u mnie mecz laskarzy Nowa Zelandia - Korea Południowa? Jeszcze raz: No chyba, kurwa, nie! A może magiczne są dwugodzinne regaty w klasie, gdzie żaden Polak nie ma szans na medal? Nie, nie i jeszcze raz NIE!
Żeby nie było, od razu uprzedzam, że nie mam żadnych, nomen omen, uprzedzeń. Mogę oglądać w/w dyscypliny, ale jako dodatek, a nie danie główne. Nie da zajadać się przystawkami, gdy gość obok wcina danie główne złożone z zupy, mięsa i deseru. Niestety, telewizja (nie)publiczna karmi nas tak, jakbyśmy robili jej łaskę (nie pomylcie się przy czytaniu…), że przychodzimy do restauracji - w tym kontekście, zasiadamy przed telewizorem.
Bo magia igrzysk to przede wszystkim występy rodaków. Na olimpiadzie mogę oglądać nawet WKKW jeśli występuje tam Polak, mogę emocjonować się wspomnianym meczem badmintona jeśli rywalizuje tam mieszany duet Polaków (gratulacje za wtorkowy mecz!). Cholera, na olimpiadzie oglądałbym nawet skeet albo pływanie synchroniczne, gdyby startowali nasi rodacy. To jest prawdziwy pryzmat igrzysk olimpijskich, a nie "wielodyscyplinowość" sama w sobie.
Żeby zatem nie być ciężkostrawnym, tak na szybko:
1) Agnieszka Radwańska jest drugą rakietą świata, gra pięknie, była (jest?) naszą nadzieją na medal w dyscyplinie, w której od lat nie mieliśmy sukcesów, ale na Boga! Czy naprawdę tak wiele by się stało, gdyby na moment przerwać jej mecz przy końcówce pierwszego (!) seta, by umożliwić kibicom zobaczenie walki o brązowy medal Pawła Zagrodnika? Facet miał spore szanse na medal i tak naprawdę go wygrał, co ludzie (już nie w takiej ilości) obejrzeli dopiero z odtworzenia. Ale nie, lepiej było czekać aż królowa "Isia" w końcu zacznie grać na miarę umiejętności. Czego zresztą się nie doczekaliśmy.
2) Całe wtorkowe wczesne popołudnie zarezerwowałem sobie by zobaczyć jak radzą sobie nasze dwie naprawdę realne szanse medalowe: Przemysław Miarczyński i Zofia Klepacka-Noceti w windsurfingowej klasie RS:X. Czekałem i oczywiście się nie doczekałem. Zabrano mi (i pewnie nie tylko mi) emocje związane z dwoma drugimi miejscami Przemka oraz piątym i drugim Zosi. Czym je zastąpiono? Przystawką w postaci transmisji z regat klasy Laser Radial, w której Polska Anna Weinzieher zajęła odległą pozycję. Żeby to jeszcze były zawody dynamiczne - ze zmianami lidera, mocnym pościgiem. Niestety, anonimowa dla większości zwykłych oglądaczy igrzysk Irlandka prowadziła przez cały czas, więc generalnie moglibyśmy podziwiać jak pięknie balansuje z prawa na lewo i z powrotem...
3) Nie wiem czy telewizja ma jakiś uraz do Miarczyńskiego czy Klepackiej-Noceti, ale jeśli mają jeszcze zbyt małe nazwiska, to mniej więcej w tym samym czasie świetnie spisywał się szerzej rozpoznawalny duet Mateusz Kusznierewicz - Dominik Życki. Ale ich trzeciego i czwartego miejsca też nie zobaczyliśmy kosztem wspomnianej klasy Laser Radial oraz finału slalomu kanadyjek. Ok, kanadyjki są bardzo widowiskowe, ale odbyły się bez Polaka, bo Grzegorz Kiljanek zatrzymał się na etapie półfinału.
4) Podnoszenie ciężarów to naprawdę fajna sprawa. Taki prawdziwy męski sport, gdzie siłacz mierzy się z siłaczem na prostych zasadach - chcesz mnie pokonać, wyciśnij więcej. Kiedy jednak na pomost wchodzą kobiety kategorii wagowej do 63 kilogramów, wśród których nie ma żadnej Polski, a które wyglądają jakby miały przykurcz wszystkich mięśni od szyi do bioder, i to je serwuje mi rodzima telewizja kosztem łucznika Rafała Dobrowolskiego, to naprawdę to jest to nieporozumienie. Tak, dobrze przeczytaliście - łucznika. Dla większości "no-name'a", ale jednocześnie łucznika, który pokonał Brazylijczyka, a potem Hindusa i po walce awansował do fazy 1/8 finału. OK, łucznictwo to sport niszowy, 1/32 to żaden pułap, ale już drugi mecz z Hindusem można było pokazać.
Naprawdę nie wiem czym kieruje się telewizja przy selekcjonowaniu aren, z których warto przeprowadzać transmisję live, ale mi się wydaje, że klucz powinien być prosty: Staramy się pokazać wszystkich możliwych Polaków z naciskiem na tych, co mają szanse na dobry występ. Jeśli trzeba, to nawet przeskakujemy z wydarzenia na wydarzenie, a sporty, w których Polaków nie ma pokazujemy z opóźnieniem. Bo podnoszenie ciężarów kobiet, gimnastykę artystyczną oraz finały judo kobiet i mężczyzn (dokładnie taką sekwencję zaserwowała nam telewizja wtorkowym popołudniem) naprawdę można było puścić z odtworzenia lub przerzucić na TVP Sport. Nic wielkiego by się nie stało.
PS. Przepraszam Roberta Mateusiaka i Nadieżdę Ziębę, ale naprawdę uważam, że badminton to sport lekkostrawny w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bardzo przyjemny, bardzo dynamiczny, aczkolwiek kompletnie niepopularny u nas w kraju. Ja go odkryłem dopiero teraz i na pewno będę śledził jeszcze długo losy naszej pary mieszanej. I za to akurat telewizji dziękuję i o to też mi chodzi - gdyby pokazywali Polaków, sporty niszowe miałyby szanse na zaistnienie dla szerszego widza.