MMA. KSW 57. Tomasz Drwal zabawi się w klatce. "Dojrzałem i jestem jak stary burbon"

WP SportoweFakty / Waldemar Ossowski / Na zdjęciu: Tomasz Drwal
WP SportoweFakty / Waldemar Ossowski / Na zdjęciu: Tomasz Drwal

Kiedyś bił się na festynach, później jako pierwszy Polak dostał się do UFC. Po latach wrócił, by znów zabawić się w klatce. - Jestem jak stary burbon - mówi nam Tomasz Drwal przed starciem z Patrikiem Kinclem.

W tym artykule dowiesz się o:

W sobotę na gali KSW 57 Tomasz Drwal stoczy kolejną walkę w formule MMA. Będzie to jego drugie starcie po pięcioletniej przerwie. W rozmowie z nami legenda polskiego MMA opowiedziała o początkach w MMA, transferze do UFC i planach na przyszłość.

Artur Mazur, WP SportoweFakty: Gdzie się zaczęła twoja przygoda ze sportami walki?

Tomasz Drwal: Na festynach.

Takich wiejskich?

Tak. Pochodzę ze wsi Marcinkowice koło Nowego Sącza. Trenowałem karate, kung-fu, a do weryfikacji dochodziło na zabawach. To było takie nasze wiejskie KSW. Nie wstydzę się powiedzieć tego po latach, bo przecież gdzieś te nasze umiejętności trzeba było sprawdzić. Nie trzeba było robić zamieszania, bo chłopaki wiedzieli, kto, co trenuje. "Dawaj, trzeba go sprawdzić". Zazwyczaj byłem tym młodszym, dlatego partnerów do bitki nie brakowało. Do tego byłem urwisem jak wszyscy w tym sporcie, bo do MMA trzeba mieć tego ostrego zęba. Przeszedłem drogę z zabawy przez amatorkę aż do zawodowstwa. W życiu zawodnika problem zaczyna się po amatorce.

ZOBACZ WIDEO: GROMDA 3. "Don Diego" górą! "Moje zacięte serce zdecydowało"

Na czym polega?

Trzeba podjąć życiową decyzję. Masz 25 lat, dziewczynę, nie masz nic - tylko te walki, z których na początku nie ma żadnych korzyści materialnych. A dziewczyna mówi: słuchaj, fajnie byłoby kupić jakieś mieszkanie, założyć rodzinę. Wtedy musisz postawić wszystko na jedną kartę. To jest problem. I nawet jak zawodnik wejdzie na wyższy pułap finansowy, to dalej ma problem, bo on już nie robi tego hobbystycznie jak ja kiedyś na festynie. Wtedy pracuje pod presją. W tym sporcie jest tak, że nawet jak zarobisz kupę pieniędzy, to zaraz możesz doznać kontuzji. Wtedy ta kupka topnieje w zastraszającym tempie. Jest jeszcze inny problem - w przypadku niepowodzenia, nie masz perspektyw na życie. Ta presja powoduje, że to hobby, ta miłość, ten festyn staje się twoim przekleństwem. Ja też miałem taki etap w życiu i szybko otworzyły mi się oczy, dlatego zacząłem szukać innych źródeł zarabiania, bo chciałem być bezpieczny.

Stąd pomysł na szkoły sportów walki?

Jestem po AWF-ie, jestem nauczycielem wychowania fizycznego, dlatego uznałem, że warto sprzedać te usługi.

Wróćmy do początków. Debiutowałeś w wieku 22 lat. Ile dostałeś za walkę z Piotrem Bagińskim?

Tysiąc złotych, ale nie to było najważniejsze. Wróciłem do domu z poczuciem ogromnej satysfakcji. A wtedy mieszkałem w swoim klubie jak stary mistrz. Obok maty miałem pomieszczenia, w których żyłem. Trochę jak kloszard. Ale ja wtedy byłem mega szczęśliwym gościem. Gdybym pozostał starym kawalerem, dalej wiódłbym takie życie. W momencie, gdy zakładasz rodzinę i dajesz komuś życie, on nie może mieszkać z tobą w klubie.

Jak wyglądały pierwsze gale MMA w Polsce?

To była zwykła partyzantka. No bo jak można zrobić galę w dyskotece? Ale tak było - i to nie tylko w Polsce. Podobnie było w Niemczech, bo tam też walczyłem w tamtych czasach. Pamiętam, kiedy pojechałem na jedną galę do Duesseldorfu. Sam...

Sam, bez trenera, narożnika?!

Tak, pojechałem moim starym mercedesem W123 w dieslu. Zahaczyłem jeszcze o Tychy, gdzie sędziowałem walkę Jacka Buczki. Po drodze spałem w aucie, a do hangaru zajechałem na godzinę 12. Na walkę z Nordinem Asrihem czekałem kilka godzin. Dobrze, że poszedłem "piecem" od początku. Wtedy można było kopać na głowę w parterze, bo to były zasady PRIDE. No i Asrih dostał takiego kopa, wstał, zatoczył się i powiedział, że nie chce walczyć. I dobrze, bo nie wiedział, że za chwilę wypluję płuca. Całą noc jechałem, spałem w aucie i to się odbiło na mojej kondycji. A dopiero po walce uzmysłowiłem sobie, że przyjechałem się bić na jakiejś "dzielni", gdzie dominował inny kolor skóry. Miałem farta, że bezpiecznie wróciłem. To była z mojej strony głupota i jednocześnie odwaga. Dostałem 900 euro.

Nieźle jak na 2005 rok.

Bo ja to wziąłem z marszu. Zresztą, taką miałem taktykę. Byłem w treningu i tylko czekałem, aż ktoś wypadnie z jakiejś rozpiski. Ja te walki brałem w ostatniej chwili, ale podbijałem stawki. Kiedy organizatorowi wypadał zawodnik, miał nóż na gardle i szukał mięsa armatniego. I ja tym mięsem armatnim byłem. Oni pokrywali przejazd, w tym przypadku hotelu nie dawali, ale dobrze płacili.

I tak po 13 zwycięstwach z rzędu wywalczyłeś sobie transfer do UFC. Jako pierwszy Polak w historii.

Na pierwszą galę pojechałem w 2007 roku. To była przepaść.

Kto negocjował transfer?

Pomagał mi trochę Marcin Blicharski. Ale wpakowałem się też w chory układ z innym gościem z Polski. Niby był moim oficjalnym menadżerem, ale kiedy byłem w Stanach, UFC w moich sprawach komunikowało się z innym gościem, który pochodził z Japonii. Przed walką z Ivanem Seratim wypłynęło szambo. UFC dostało anonim z Polski, że jestem w Krakowie, że jestem nażarty koksem i właśnie stłukłem na bramce jakiegoś biednego studenta. Prosili, żeby coś ze mną zrobili. Byłem wtedy w San Diego, gdzie przygotowywałem się do pojedynku. UFC nie wierzyło w moją wersję, dlatego zapowiedziałem, że mogę wsiąść w auto i następnego dnia zameldować się w Las Vegas. Tak się stało. Pojechałem na spotkanie z prawnikiem UFC, poznałem też Danę White'a. Wtedy też się dowiedziałem, że płaciłem mojemu menadżerowi z Polski chorą prowizję od wypłaty.

Jaką?

50 procent. Okazało się, że takie praktyki w stanie Nevada są nielegalne. I takie właśnie były początki. Dziś mogę o tym opowiadać i przestrzegać młodych zawodników. Oni mają łatwiej, bo myśmy przetarli te wszystkie ciemne szlaki.

Wspomniałeś o pracy na bramkach. Wtedy nie dało się wyżyć z bycia zawodnikiem.

Bramki, klub - tak to wyglądało. Ale nie mogłem narzekać, bo dało się wyżyć i nawet coś odłożyć. Musieliśmy tak pracować, bo rzucenie wszystkiego w przygotowaniach do walki było ogromnym ryzykiem.

Co najbardziej zapamiętałeś z pracy na bramkach?

Pracowałem w bardziej ekskluzywnych klubach. Miałem na sobie garnitur, więc tych afer czy szarpanin było mniej. Przekrój klientów był różny, ale była sroga selekcja. Ta praca pozwoliła mi zobaczyć, do czego prowadzi bogactwo rodziców i rozpusta ich dzieci. Te wszystkie "zarobione", krakowskie dzieciaki przychodziły do klubu w jednym celu - była rozpusta, chlanie i ćpanie. To było smutne, ale pozwoliło mi zrozumieć, że pieniądze nie dają szczęścia. Wtedy uświadomiłem sobie, że nie można dać dzieciom wszystkiego. One też muszą o coś powalczyć, żeby to później docenić.

Kiedy byłeś zwyczajnie dumny ze swojej wypłaty?

Raz. Po walce z Mikem Ciesnoleviczem, kiedy dostałem od UFC bonus. Wypłacili te pieniądze od razu, ale po odjęciu podatku. Finalnie miałem w ręku 30 tysięcy dolarów i to było takie "wow". Dzisiaj jest to śmieszne. Ale wtedy wiedziałem, że dojście do takiego poziomu jest ogromnym ryzykiem. Wszyscy piszą, ile zarobił Janek Błachowicz, ale niewielu zdaje sobie sprawę, ile pożerają podatki. Wcale nie jest tak kolorowo, jak wszystkim się wydaje. Fajnie byłoby mieć taki strzał, jak piłkarze co miesiąc, ale z drugiej strony oni są rozpieszczeni.

W UFC osiągnąłeś rekord 3:3. Czy byłeś rozczarowany po zwolnieniu?

Miałem tylko jeden żal. Po trzech zwycięstwach z rzędu, była niepisana umowa, że wskoczę na kartę główną. Wtedy była dowolność w poszukiwaniu sponsorów i każdy mógł sobie sam nalepiać ich logotypy. Każdy menadżer gwarantował, że uzbiera 50 "koła" od sponsorów. I ja jadę na tę pojedynek z Rousimarem Palharesem ze świadomością, że walczę na karcie głównej, a oni ogłaszają, że na moje miejsce wskakuje jakiś Amerykanin, a my spadamy niżej. Dało mi to do myślenia, że chyba jeszcze nie czas, żeby jakiś tam Polak zawojował Amerykę. Teraz mnie to nie dziwi, bo po co był im Polak, który ledwo gada w ich języku, nie czai ich humoru i dowcipu, nie zna kultury.

Trudno się było pozbierać po odejściu z UFC?

Nie, nawet odetchnąłem z ulgą. Po dwóch latach mieszkanie w Kalifornii mi się znudziło, bo to nie było moje miejsce na ziemi. Zmęczyło mnie to, że cały rok jest ciepło. Kiedy przyszły chłodniejsze miesiące, kiedy popadało i zrobiło się zielono, było nawet przyjemnie. Ale kiedy przyszedł ten "piekarnik", to przyjemność się kończyła. Zacząłem tęsknić za porami roku. Poza tym uświadomiłem sobie, że mieszkamy w zaj*** kraju, że nasze dziewczyny mają styl, że mamy zdrowe jedzenie. Amerykański styl życia też zaczął mnie męczyć: "how are you", "fine, very well". Idziesz z roboty do roboty. Kiedy ja idę przez Kraków i spotykam starego kolegę, to idziemy posiedzieć na kawie. Tam tego nie było.

Jedna rzecz mnie szokuje. Od momentu zwolnienia z UFC w 2010 roku zaledwie sześć walk. Dlaczego tak mało?

Zabiła mnie nieumiejętność trenowania - na zasadzie przeciągania tych przygotowań. Posypałem się ze zdrowiem. Dograłem jedną walkę i musiałem przejść operację kręgosłupa. Dograłem drugie starcie i strzeliło kolano. I już masz dwa lata w plecy. Później druga noga i pół roku przerwy. Do tego zatoki - mógłbym tak wyliczać. W pewnym momencie pomyślałem sobie: jeśli całą tę energię i koncentrację włożę w rozwój biznesu, to być może będę miał lepiej. I miałem lepiej.

To dlaczego w lipcu tego roku wróciłeś po pięciu latach przerwy?

Bo wszystko męczy. Biznes też. Dlatego wróciłem na stare śmieci, do klubów, które przypominają początki: nie ma pryszniców, jest surowizna, klimat z "Rocky'ego", wczesne średniowiecze. Szkoły Walki Drwala są inne, są produktem komercyjnym. Różnią się od klubu, w którym sam przygotowuję się do walki.

Dlaczego?

Wyobraź sobie, że prowadzisz zajęcia, jesteś w klubie cały dzień, a później sam masz w nim popracować nad własną formą. Tak się nie da. To tak jakbyś zaprosił na spacer listonosza, który dopiero co zakończył zmianę. Dlatego szukam odmiany, żeby pojechać na trening jak za czasów karate i festynów. Robię to dla siebie, dla fazy.

Sobotnia walka z Patrikiem Kinclem na KSW też jest dla fazy?

Tak. Zbliżają się święta, wszyscy zaganiani, młyn, darcie dzieciaków. A ja wyjeżdżam w męskim towarzystwie, będę się tłukł, poczuję adrenalinę. W poniedziałek znowu będzie poniedziałek. Ja będę miał podbite oko albo i nie. Nie mam ciśnienia na wyniki.

Nie wierzę.

Wynik sam przyjdzie. Myślę tylko o tym, żeby zrobić swoją robotę w walce. Chcę być po niej zadowolony i chcę, żeby wiara była zadowolona. O celach porozmawiamy później.

Czy byłeś zadowolony po lipcowej walce z Łukaszem Bieńkowskim. Początek mnie zszokował. Nie obraź się, ale po tych pięciu latach przerwy przypominałeś wóz z węglem.

Początek był szokiem. Plan był taki, żeby gościa zmęczyć. Wiedziałem, że nie będzie miał zbyt wiele gazu. Byłem za mało ruchliwy, a to dlatego, że za dużo masy dobiłem. Pod koniec pierwszej rundy zauważyłem, że głębiej oddycha, że reaguje na moje zwody. Cieszę się, że cały czas miałem świadomość walki i nie tworzyłem presji.

Nie uwierzę, że nie chciałbyś wyrównać rachunków z Michałem Materlą, zmierzyć się z Mamedem Chalidowem.

Jasne, że chcę! Ale dojdźmy do tego. Mało kto wie, że walkę z Michałem wziąłem pół roku po operacji, gdzie w styczniu nie potrafiłem zrobić jednej pompki. Później w walce gość mnie łapie za pas, a ja czuję, jakby mnie imadło ściskało. Przeszacowałem swoje możliwości, godząc się na tę walkę. Powinienem robić małe kroki. Teraz mi się nie śpieszy.

Czy jest coś czego żałujesz w swojej karierze?

Raczej nie. Chociaż zawsze mówiłem sobie, że trzeba było iść w kopanie piłki. Ale później sobie pomyślałem: czy będąc piłkarzem, byłbym takim człowiekiem, jakim jestem? Nie! Jedyne, czego mi brakuje, to poczucie bezpieczeństwa, ale z drugiej strony MMA jest sportem dla twardych ludzi.

A ty zawsze byłeś twardy i mówiłeś to, co myślisz. Kiedyś nazwałeś KSW cyrkiem, zaprzeczeniem MMA, kabaretem...

I dalej mógłbym bronić swojego zdania. Czy Marcin Najman jest sportowcem?

Nie jest.

No właśnie. Ale z drugiej strony rozumiem tamten ruch Maćka Kawulskiego i Martina Lewandowskiego. Oni chcieli pobudzić masę. Inaczej się ocenia pewne działania z jednego punktu widzenia, kiedy na przykład jesteś tylko zawodnikiem. Zrozumiałem ich decyzje dopiero wtedy, kiedy stałem się mikro-przedsiębiorcą. FAME MMA też nie krytykuję.

Z tego samego powodu?

Po ich pierwszej gali do jednego z moich klubów zwaliła się setka "gimbazy". Z tej masy zostało może trzydziestu gości, ale przyciągnęła ich ta nazwa. Przyszli, liznęli, spróbowali i część została. Dlatego ich nie krytykuję, ale trochę obawiam się tego zjawiska. Boję się tego, co powie moja córka: tato, to wystarczy, że zrobię coś głupiego i będę sławna? Właśnie tej demoralizacji młodzieży obawiam się najbardziej. Ale z drugiej strony, tak było od zawsze, już od czasów rzymskich. Wtedy lew zżarł chrześcijanina i tłum krzyczał "wow". Zbigniew Wodecki też od małego wierzył w to, co robi. Wtedy przyszła Mandaryna i wygenerowała o wiele więcej wyświetleń. Dlatego ja już nie chcę walczyć z pewnymi rzeczami, bo tego się nie da przeskoczyć. Chociaż wolałbym, żebyśmy promowali normalność, bo ta stała się towarem deficytowym. Właśnie tej normalności uczę dzieci.

A sam uczysz się produkcji alkoholu. Skąd pomysł?

Z alkoholem przyjaźnię się od dawna. Swego czasu co czwartek spotykaliśmy się z przyjaciółmi u mnie na ranczo i próbowaliśmy drogich trunków. To nie było zwykłe chlanie. To była degustacja, bo flaszką za 800, 1000 czy 2000 złotych się nie upijasz. Bez względu na cenę, zawsze mieliśmy efekt "palącej rury" i grymasu na twarzy. Uznaliśmy, że nie po to płacimy, żebyśmy udawali, że jest super. Stwierdziliśmy, że musimy zrobić coś, na co od początku będziemy mieć wpływ. I zaczęliśmy dłubać coś z kukurydzy. Najpierw wyprodukowaliśmy czysty destylat, a później zaczęliśmy go przyprawiać. Po dwóch miesiącach leżakowania w dębowych beczkach otrzymaliśmy burbon, o jaki nam chodziło. Resztę zostawiliśmy w beczkach, żeby za trzy lata nazwać ten trunek whiskey. O ile się na to zdecydujemy. Uważam, że my Polacy powinniśmy mieć swój trunek. Nie musimy podrabiać burbona albo whiskey. Mamy tradycje i bursztyn mocno się kojarzy z Polską. Dlatego nasz trunek nazywa się Amberdog - czyli bursztynowy pies. To wszystko rodziło się z miłości, a nie chęci zysku. Poukładałem swoje życie finansowo, więc teraz mogę się bawić. Również w klatce. Dojrzałem i jestem jak stary burbon.

Komentarze (0)