Dnia 28 marca 2009 roku kilkanaście osób z ewidentną premedytacją sprofanowało koszulki reprezentacji Polski w piłce nożnej podczas kolejnego meczu eliminacyjnego do Mistrzostw Świata w 2010 roku. Na szczęście całe zdarzenie nagrała telewizja, dzięki czemu odpowiednie osoby będą mogły postawić sprawcom zajścia uzasadnione zarzuty.
Przywódca zorganizowanej grupy - Leo B. tuż przed meczem bezczelnie wymienił wszystkie osoby, które wezmą udział w tym niecnym procederze, sugerując jednak, że zbiegowisko będzie miało na celu wręcz propagowanie polskiego futbolu na wysokim europejskim poziomie. Niestety mało kto się spodziewał, że takie postulaty będą stanowić jedynie zasłonę dymną, która odwróci uwagę od ich rzeczywistych i niegodziwych zamiarów.
Od godziny 18.15 czasu miejscowego jedenastu osobników przebranych w stroje reprezentacyjne w żałosny sposób próbowało nawiązać walkę z - nie ma co ukrywać - rywalem kiepskiej klasy. Najbardziej do serca niecny plan ośmieszenia Polski wziął sobie Dariusz D., grający na co dzień w lidze francuskiej. Po jego dwóch ewidentnych błędach Irlandczycy poważnie zagrozili bramce Artura B., lecz tylko brak ich umiejętności uratował Polaków przed utratą bramki. Niemniej jednak grający tego dnia w nowiutkich biało-czerwonych trykotach obrońcy nie dawali za wygraną, umożliwiając co rusz rywalom konstruowanie niebezpiecznych akcji. Ostatecznie po tzw. "Momencie Słońca" etatowy destruktor Artur B. wspólnie i w porozumieniu z Jakubem W. umożliwili Warrenowi Feeney'owi strzelenie pierwszego gola dla Irlandii Północnej. Potem zamiast odrabiać straty, piłkarze z (niestety) orłem na piersi nadal wypełniali swoją tajną misję i błaźnili się przed milionami widzów zgromadzonych przed telewizorami. Jednakże po kilkunastu minutach Roger G., nazywany przez niektórych Rogerem P., wyróżniający się nadzwyczajną jak na Brazylijczyka niedokładnością, asystował przy golu Ireneusza J., doprowadzającego tym samym do wyrównania.
Po wznowieniu gry kolejnego gola dla gospodarzy po nadal koszmarnej dyspozycji polskich zawodników, strzelił Jonathan Evans. Później było jeszcze gorzej, bo od dłuższego czasu znacząco zawodzący Artur B. nie trafił w piłkę podaną do niego przez równie kiepskiego tego dnia Michała Ż., co spowodowało zwiększenie prowadzenia mało gościnnych Irlandczyków do 3:1. Winę za tego gola ponosi wyłącznie B., który z nieprzymuszoną namiętnością nawilżał własną śliną murawę w polu karnym, czym walnie przyczynił się do niespodziewanego podskakiwania piłki w tamtych okolicach. Mecz ostatecznie zakończył się wynikiem 3:2, gdyż wprowadzony pod koniec spotkania Marek S. wykorzystał w doliczonym czasie gry pierwszą akcję Polaków pod irlandzkim polem karnym. Świadkowie tego żenującego spektaklu byli bardzo zniesmaczeni. Pojawiają się pierwsze zarzuty i negatywne opinie świadków. Wobec tak niecnego zachowania można się będzie spodziewać szybkiego publicznego procesu kilku pseudo bohaterów tego zdarzenia.
Opinie przedmeczowe były dość ciekawe i zaskakujące. Mówiło się o tym, że dawno Leo Beenhakker nie miał takiego bogactwa kadrowego, zwłaszcza wśród napastników. Rywal nie wydawał się wymagający i ewidentnie pasował do pierwszego meczu po zimowej przerwie, przygotowując tym samym do późniejszych, rzeczywiście ciężkich bojów z lepszymi rywalami. Nic z tych rzeczy! Owszem do napastników nie można mieć żadnych zastrzeżeń, bo wykorzystali w 100 proc. wytworzone sytuację podbramkowe zamieniając je tym samym na gole. Ostatecznie przez półtorej godziny polscy piłkarze stworzyli ledwie dwie groźne akcje. Niemniej jednak postawa pozostałych zawodników była tak żenująca, że trudno je oceniać bez używania niecenzuralnych określeń. Takiej chały nie prezentowały tego dnia zespoły egzotycznych piłkarsko Iranu i Arabii Saudyjskiej. Reprezentacja Polski zagrała znów bez pomysłu i koncepcji, za co można winić głównie Beenhakkera. Tym bardziej, że po wyjściu z szatni na drugą połowę spotkania nadal Polacy prezentowali się fatalnie. Niedokładność i bezmyślność była zatrważająca. Polacy potykali się o własne nogi, tracili piłkę w zaskakujący sposób, nerwowo podawali do partnerów i praktycznie wcale nie atakowali Irlandczyków. Podczas gdy rywale byli bardzo groźni, głównie dzięki kiksom i nie zdecydowaniu polskich obrońców.
Na domiar złego był jeszcze Artur Boruc... Bramkarz popisujący się w dwóch meczach czterema interwencjami, które z jego winy kończą się utratą gola, powinien zostać dożywotnio odsunięty od kadry narodowej. Znając jego pseudo charyzmę można podejrzewać, że pierwszego gola zadedykuje oślepiającemu słońcu, drugiego wolnemu obrońcy, a trzeciego irlandzkiemu kartoflisku. "Zapluty" golkiper zapewnił miłośnikom bramkarskich kiksów wiele powodów do drwin i śmiechu. Szkoda, że nam kibicom bliżej było tego wieczora do płaczu...
Po raz kolejny na murawę wyszła drużyna, która psychicznie nie była tą samą, którą ich fani pamiętali z innych meczów reprezentacyjnych, jak i klubowych. Dobitnym przykładem nie potrzebnej bojaźliwości przed przeciętnym rywalem był Łukasz Załuska, który siedząc na ławce rezerwowych nerwowo obgryzał paznokcie przez rękawice bramkarskie. Trener znany w świcie z ogromnej charyzmy i umiejętności mobilizacji zespołu myślami był przy rozwiązaniu przez polski związek jego kontraktu i wiążącej się z pożegnaniem z polskim piekiełkiem lukratywnej wypłaty.
Podczas gdy piłkarska Europa mknie do przodu, nasi zawodnicy stoją ewolucyjnie w miejscu. Polskiej reprezentacji nie pomógł czarodziej zza granicy, więc tym bardziej nie pomoże rodak. Polscy trenerzy to świetni komentatorzy piłkarscy, aresztanci, czy działacze związkowi, nie zaś fachowi selekcjonerzy kadry narodowej. Cały ten piłkarski grajdołek zaczyna przypominać bagno, z którego coraz trudniej będzie się wygramolić.
Dzisiejszy mecz pokazał, że Polska to nie kraj wybitnych piłkarzy. Czasy futbolowej prosperity już dawno mamy za sobą. Z przypiętą łatką europejskiego przeciętniaka możemy tylko marzyć o porywających bojach o wysokie cele. Jedyną nadzieją jest fakt, że chyba gorzej być nie może, bo przed polską reprezentacją mecz z kucharzami, kelnerami i hydraulikami z malutkiego San Marino.
tomasz.dzionek@sportowefakty.pl