Mundial 2018 - historia. Marionetki Mobutu, pierwsi Afrykanie na mistrzostwach świata

Piłkarze bali się o życie rodzin. Warunek ocalenia: nie stracić więcej niż trzy gole. Z mistrzem świata Brazylią. Było 0:2 i rzut wolny dla rywali. Wtedy jeden z afrykańskich piłkarzy zrobił coś, co przeszło do historii mundiali.

Marcin Górczyński
Marcin Górczyński
Mobutu Sese Seko (z lewej) Getty Images / Keystone / Na zdjęciu: Mobutu Sese Seko (z lewej)
To był mecz fazy grupowej MŚ 1974. Zairczycy przegrywali z obrońcami tytułu 0:2 i bronili się przed kolejnymi ciosami. Canarinhos szykowali się do wykonania rzutu wolnego, około 30 metrów przed bramką. I wtedy właśnie obrońca Ilunga Mwepu bez zastanowienia, zanim sędzia gwizdkiem nakazał wykonywanie tego stałego fragmentu gry, wybiegł z muru i wybił piłkę za swoją połowę boiska. Pozornie przekaz był jasny - zawodnik z Trzeciego Świata nie znał przepisów, coś mu się pewnie pomyliło. Ilunga miał jednak swój ukryty cel. Zagrał na czas, nawet kosztem czerwonej kartki. Wiedział, że trzeba zrobić wszystko, żeby wysoko nie przegrać.

Despota i kłamca

Zairem rządził wtedy Mobutu Sese Seko, jeden z najbrutalniejszych tyranów w historii świata. Tyranem, który miał na rękach krew niewinnych ludzi (a ponoć sam nieraz ją pijał), terroryzował mieszkańców. 32 lata twardą ręką rządził krajem. Eliminował każdego, kto stanął mu na drodze, organizował publiczne egzekucje, opanował każdą dziedzinę życia rodaków. Objął władzę w 1965 roku, w wyniku puczu.

Jego ego rozrosło się do niebotycznych rozmiarów, sfałszowane wybory wygrywał z prawie 100 proc. poparciem. Wymagał bezwzględnego uwielbienia od podwładnych, a wizerunek Mobutu odzianego w skórę lamparta pojawiał się dosłownie wszędzie. Na ubraniach, na murach, w nielicznych odbiornikach telewizyjnych. Odciął obywateli od reszty świata, przemianował kojarzące się z kolonializmem Kongo na Zair, wymusił zmianę europejsko brzmiących imion i nazwisk. Tak zakładała ideologia mobutyzmu, wbijana rodakom do głowy. Gloryfikacja własnego narodu, tradycji i nieomylnego wodza. A wizytówką jego rządów miała być piłkarska reprezentacja.

Wielkie obietnice wodza

Sport stał się propagandową maszynką. Lud chciał igrzysk, a wspaniałomyślny dyktator zadbał o rozrywkę dla obywateli, bo zaczął dostrzegać płynące z tego profity. Niespodziewany sukces w Pucharze Narodów Afryki w 1968 r. uspokoił nastroje, scementował państwo. Dyktator wykładał coraz większe pieniądze, ściągał trenerów z Europy, do tego stopnia opanowała go żądza zwycięstwa, że po jednej z porażek pozwolił na powołania zawodników grających na co dzień w Belgii - choć wcześniej nie mieli wstępu. Za to gdy już przyjechali, zabronił im ponownego wyjazdu do Europy.

Piłkarzom jednak nie było źle. Władca obiecał im złote góry - 20 tys. dolarów premii za awans (na osobę!), ferrari, apartamenty i wyjazd do USA. Poprzeczka była co prawda zawieszona wysoko, bo z Afryki na mundial do Niemiec miał jechać tylko jeden kraj. Zairczycy wykonali zadanie, pokonali Maroko 3:0 i wywalczyli bilet do RFN.

Kadrowiczów, dumnie zwanych Leopardami, traktowano jak członków dworu dyktatora. Odwiedzali jego rezydencję, otrzymali na własność dom i volkswagena. Omamił zawodników, którzy bezgranicznie wierzyli w jego dobre intencje. Był bardzo blisko reprezentacji, ale na turniej nie poleciał. Wysłał swoją wierchuszkę, w tym ministrów, szamanów i szpicli. Tyran dowodził z własnego fotela.

ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Lewandowski i Zieliński z przodu a Milik na ławce? "Takie ustawienie zaczęło dobrze funkcjonować"

Kasa w kieszeniach dygnitarzy

Im bliżej było wyjazdu, tym bardziej Mobutu ingerował w skład i wydawał rozkazy selekcjonerowi Blaguje Vidinicia. Przygotowania do mundialu miały trwać 20 tygodni - koniec kropka. Chcąc nie chcąc, w obawie o posadę, trener rozpoczął wspólne treningi w styczniu. Zanim w ogóle pojechali do RFN, byli umordowani półrocznym obozem. Żeby nie rozwścieczyć władcy porażkami, Vidinić organizował mecze towarzyskie wyłącznie z włoskimi i szwajcarskimi pół-amatorami.

Jak na taką prowizorkę Serb całkiem nieźle przygotował piłkarzy. Zaczęli od dobrego występu ze Szkotami, przegrali 0:2, ale wstydu nie przynieśli, zebrali sporo pochlebnych opinii. Wtedy się zaczęło. Piłkarze domagali się pieniędzy za awans na mundial. Owszem, kasa się znalazła, tylko że w kieszeniach dygnitarzy Mobutu. Reprezentanci nie ujrzeli nawet dolara, tak jak większości z obiecanych nagród.

Wszczęli bunt przed drugim meczem. A mieli walczyć z Jugosławią. Nie chcieli wyjść na murawę, gigantyczny skandal wisiał w powietrzu. Według relacji Zairczyków, gospodarze dali im pod stołem 3 tys. marek, byle tylko rozegrali spotkanie. Aferę niby udało się zatuszować. No właśnie, niby.

Leopardy wyszły jak na safari. Byle przetrwać. Przygnębieni i sfrustrowani zawodnicy po 20 minutach przegrywali 0:3. Niespecjalnie przeszkadzali rywalom, bezczynnie pozwalali na egzekucję. W przerwie Vidinić dostał ponoć telefon z Kinszaszy, nakazujący zmianę bramkarza. Nic nie pomogło, po jednym z największych blamaży w historii mundialu Zair przegrał 0:9 (w poniedziałek 18 czerwca jest 44. rocznica tego meczu). Po turnieju okazało się, że protestowali nie tylko przeciwko oszustwu dyktatora, ale także przeciwko przejawom rasizmu. Ordynarnych uwag nie szczędzili Szkoci, a niemieccy dziennikarze w niewybredny sposób porównywali ich do małp.

Krzyk bezradnych

Mobutu nie mógł znieść upokorzenia. Do Niemiec posłał ludzi, którzy przekazali piłkarzom dosadny komunikat: jeśli przegracie z Brazylijczykami więcej niż trzema golami, nie wracajcie do kraju. Pal licho z piłkarzami, większość z nich mogłaby znaleźć schronienie w Europie. Gorzej, że dyktator groził ich rodzinom.

Dlatego to zadziwiające wybicie piłki przez Ilungę było krzykiem rozpaczy i bezradności. Brazylijczycy mogli roznieść ich w pył. Obrońca na zamieszaniu zyskał kilkadziesiąt sekund i zupełnie nie przejmował się tym, że naraził się na śmieszność. - Wszyscy uważali, że to wybicie piłki było zabawne i wynikało z naszego amatorstwa, a nikt nie zdawał sobie sprawy z presji, którą odczuwaliśmy - tłumaczył po latach.

Skończyło się 0:3, Zairczycy mogli wsiąść na pokład samolotu. Część z nich nie zamierzała wracać do terroru, dostała propozycję pozostania w Europie. Zgody nie wydał oczywiście wszechwładny Mobutu. Ojciec i jednocześnie grabarz tamtejszego futbolu. Po kompromitacji przestał finansować futbol w swoim kraju i doprowadził reprezentację do upadku. Nigdy więcej nie wróciła na mistrzostwa.

To właśnie dzielni Zairczycy przetarli szlak Nigeryjczykom, Kameruńczykom czy Ghańczykom. Byli pierwszą drużyną z "czarnej" Afryki na mundialu.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×