Serce się krajało, gdy widać było, jak bardzo nie chce się poddać. Skręcone kolano krzyczało, że chce już zejść, a on mu mówił, żeby się zamknęło. Zęby pewnie zgrzytały z bólu i złości, pięści zaciśnięte. Pamiętam dokładnie ten widok z ostatniego rzędu trybuny na Stade de France w Paryżu. Dwa lata temu po 25 minutach w finale Euro 2016 Cristiano Ronaldo, topiąc się we łzach, odchodził do szatni i jednocześnie przechodził do drużyny wielkich piłkarzy, którzy na wielkich imprezach wielcy nie byli i trofeum nie podnosili. Bo przecież Portugalia wygrać z Francją bez niego nie mogła.
Pamiętam też później doskonale, gdy z opatrunkiem na kolanie został trenerem Portugalczyków. Gdy niemal wbiegał na boisko po każdej złej akcji albo decyzji sędziego. I krzyczał do kolegów, mobilizował ich, a ten prawdziwy selekcjoner Fernando Santos tylko stał i patrzył. Może to dlatego złotego gola strzelił Eder, czyli napastnik znany do tej pory ze wszystkiego, tylko nie strzelania goli. Płakał więc Ronaldo po zakończeniu meczu, bo w końcu z kadrą wygrał tytuł. I kontraktu z zespołem wybitnych przegranych jednak nie podpisał.
Sam jednak we Francji nie błyszczał, a to właśnie błysku od niego oczekuje publika. Tak jak w poprzednich mistrzostwach Europy czy świata. Ronaldo debiutował na Euro 2004, strzelił dwa gole i jako młody pokazał, że można na niego liczyć. To Deco i Luis Figo mieli dać Portugalii tytuł na własnych boiskach, skończyło się grecką tragedią. A zapłakany Ronaldo jest najbardziej zapamiętanym zdjęciem z tamtego meczu.
Jeszcze w Polsce i Ukrainie w 2012 roku doprowadził kadrę do półfinału, ale meczów godnych zapisania w historii nie rozegrał. Na trzech dotychczasowych mundialach strzelił tylko 3 gole. Dla piłkarza, który w klubie do bramki trafiłby nawet po wypiciu trzech karafek portugalskiego wina, który bije rekordy celności, to wynik poniżej godności. I chorobliwej ambicji, która stała się jego i napędem z jednej strony i hamulcem z drugiej.
Był kiedyś chłopaczkiem, który w wielkiej Lizbonie płakał za pozostawioną na wyspie Maderze mamą. I który potem zacisnął zęby, ścigał się z samochodami na Avenida de Liberdade (jedna z najważniejszych ulic w Lizbonie), bo postanowił, że będzie najszybszy. Dziś jedni go kochają za upór i brak zgody na przegraną. Drudzy go za to nienawidzą, większość na pewno szanuje.
A jednak do tej pory na wielkich imprezach był takim przyczajonym tygrysem i ukrytym smokiem. W piątek jednak zionął ogniem, strzelił 3 gole, doprowadził do remisu z Hiszpanią 3:3 i na liście wielkich meczów w końcu odhaczył ten na mundialu.
Idę w zakład, że w Rosji znowu będzie płakał. Ze szczęścia albo z rozpaczy, ale będzie.
ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Jak kadrowicze spędzają czas wolny? Pazdan mówi tylko o jednym