Michał Kołodziejczyk z Moskwy
Kiedy w pierwszej połowie moskiewskiego meczu z Anglią snuli się po boisku, diagnoza była banalna nawet dla początkującego lekarza. Przemęczenie. Z obozu Chorwatów smętna pieśń o bolących plecach, łydkach i udach niosła się od wyjścia z grupy. Tylko tam zagrali dotychczas z polotem - pokonali Argentynę 3:0 i wtedy pewnie gdzieś tam w kościele w Chorwacji, ktoś zapalił pierwszą świeczkę z intencją mistrzostwa. Później nie było już jednak tego błysku, bałkańskiej fantazji, była za to walka do ostatniego tchu. Dotarcie do półfinałów po meczach zakończonych rzutami karnymi z Danią i Rosją już dało miejsce w historii, bo nikt wcześniej nie miał tak długiej drogi do najlepszej czwórki na świecie. Awans do finału po trzeciej dogrywce dał już bilet do wieczności.
Pod koniec pierwszej połowy meczu z Anglią Chorwaci grali, jak Japończycy w końcówce meczu z Polską. Podawali sobie piłkę wszerz boiska, bez pomysłu, planu i nadziei. Gwizdali na nich nawet kibice w koszulkach w szachownice. Można było pomyśleć, że piłkarze są już syci, że półfinał w takich okolicznościach to i tak dla nich olbrzymi sukces, że być może nawet ponad miarę. To przecież mundial młodych - w finale czekała już Francja z mlekiem pod nosem, a Anglicy którzy Chorwatom już w czwartej minucie strzelili gola, przywieźli do Rosji lwiątka, a nie lwy ryczące jak co cztery lata, że teraz już czas na złote medale. Chorwaci, panowie pod trzydziestkę, grający w tym składzie ostatni mundial, mogli się pożegnać z klasą, spuścić głowy i znaleźć mnóstwo łatwych wymówek. Wybrali inną drogę - zapewnili sobie miejsce w wyobraźni wszystkich kibiców, osiągnęli największy sukces w historii piłki nożnej swojego kraju. Wyprzedzili herosów z 1998, którzy we Francji wywalczyli trzecie miejsce. Obecna kadra jest już piętro wyżej.
Gol Ivana Perisicia w 68 minucie był jak podanie butli z tlenem, później Chorwaci chcieli pójść jak bokser za ciosem - wymierzyć kolejny i znokautować, zanim rywal zorientuje się, co się stało. Poczekali z tym do 109 minuty, kiedy Mario Mandżukić wprowadził drużynę do raju (Chorwacja wygrała 2:1). Znowu było jak w boksie, sędzia liczył, ale nie do dziesięciu, tylko kolejne minuty. Trener zdejmował z boiska bohaterów - najpierw Mandżukicia, a w ostatniej minucie króla tego turnieju - Lukę Modricia. Pana Lukę Modricia, reżysera akcji jak za dawnych lat, który udowadnia, że dla graczy tak eleganckich i mądrych w futbolu zawsze będzie miejsce.
Chorwatów są cztery miliony. Nie mają systemu szkolenia, który warto byłoby kopiować, piłkę zjada korupcja, w którą zamieszani są piłkarze reprezentacji z Modriciem na czele. Drogę do finału mieli tak długą, że licząc minuty spędzone na boisku - rozegrali dokładnie jeden mecz więcej od Francuzów. Pokazali to, o czym mówił prezes PZPN Zbigniew Boniek, kiedy Polacy przegrali z Senegalem i szykowali się na Kolumbię - "balls", po naszemu - jaja. Mężczyźni nie płaczą, jak chcą coś osiągnąć, biorą się z życiem za bary. Trudno dziś nie kochać Chorwacji.
ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Polaków zawiodło przygotowanie fizyczne. "Każdy robi badania. Sztuką wyciągnąć wnioski"
My za to mamy zajebis.. system szkolenia. Wsz Czytaj całość