Mundial 2018. Chorwacja - Anglia. Michał Kołodziejczyk: Mężczyźni nie płaczą (Komentarz)

PAP/EPA / YURI KOCHETKOV / Na zdjęciu: piłkarze reprezentacji Chorwacji
PAP/EPA / YURI KOCHETKOV / Na zdjęciu: piłkarze reprezentacji Chorwacji

Dotarli do finału po trzech meczach zakończonych dogrywkami. Grali sercem, wygrywali głową. Chorwacja w niedzielę zmierzy się z Francją o mistrzostwo świata.

Michał Kołodziejczyk z Moskwy

Kiedy w pierwszej połowie moskiewskiego meczu z Anglią snuli się po boisku, diagnoza była banalna nawet dla początkującego lekarza. Przemęczenie. Z obozu Chorwatów smętna pieśń o bolących plecach, łydkach i udach niosła się od wyjścia z grupy. Tylko tam zagrali dotychczas z polotem - pokonali Argentynę 3:0 i wtedy pewnie gdzieś tam w kościele w Chorwacji, ktoś zapalił pierwszą świeczkę z intencją mistrzostwa. Później nie było już jednak tego błysku, bałkańskiej fantazji, była za to walka do ostatniego tchu. Dotarcie do półfinałów po meczach zakończonych rzutami karnymi z Danią i Rosją już dało miejsce w historii, bo nikt wcześniej nie miał tak długiej drogi do najlepszej czwórki na świecie. Awans do finału po trzeciej dogrywce dał już bilet do wieczności.

Pod koniec pierwszej połowy meczu z Anglią Chorwaci grali, jak Japończycy w końcówce meczu z Polską. Podawali sobie piłkę wszerz boiska, bez pomysłu, planu i nadziei. Gwizdali na nich nawet kibice w koszulkach w szachownice. Można było pomyśleć, że piłkarze są już syci, że półfinał w takich okolicznościach to i tak dla nich olbrzymi sukces, że być może nawet ponad miarę. To przecież mundial młodych - w finale czekała już Francja z mlekiem pod nosem, a Anglicy którzy Chorwatom już w czwartej minucie strzelili gola, przywieźli do Rosji lwiątka, a nie lwy ryczące jak co cztery lata, że teraz już czas na złote medale. Chorwaci, panowie pod trzydziestkę, grający w tym składzie ostatni mundial, mogli się pożegnać z klasą, spuścić głowy i znaleźć mnóstwo łatwych wymówek. Wybrali inną drogę - zapewnili sobie miejsce w wyobraźni wszystkich kibiców, osiągnęli największy sukces w historii piłki nożnej swojego kraju. Wyprzedzili herosów z 1998, którzy we Francji wywalczyli trzecie miejsce. Obecna kadra jest już piętro wyżej.

Gol Ivana Perisicia w 68 minucie był jak podanie butli z tlenem, później Chorwaci chcieli pójść jak bokser za ciosem - wymierzyć kolejny i znokautować, zanim rywal zorientuje się, co się stało. Poczekali z tym do 109 minuty, kiedy Mario Mandżukić wprowadził drużynę do raju (Chorwacja wygrała 2:1). Znowu było jak w boksie, sędzia liczył, ale nie do dziesięciu, tylko kolejne minuty. Trener zdejmował z boiska bohaterów - najpierw Mandżukicia, a w ostatniej minucie króla tego turnieju - Lukę Modricia. Pana Lukę Modricia, reżysera akcji jak za dawnych lat, który udowadnia, że dla graczy tak eleganckich i mądrych w futbolu zawsze będzie miejsce.

Chorwatów są cztery miliony. Nie mają systemu szkolenia, który warto byłoby kopiować, piłkę zjada korupcja, w którą zamieszani są piłkarze reprezentacji z Modriciem na czele. Drogę do finału mieli tak długą, że licząc minuty spędzone na boisku - rozegrali dokładnie jeden mecz więcej od Francuzów. Pokazali to, o czym mówił prezes PZPN Zbigniew Boniek, kiedy Polacy przegrali z Senegalem i szykowali się na Kolumbię - "balls", po naszemu - jaja. Mężczyźni nie płaczą, jak chcą coś osiągnąć, biorą się z życiem za bary. Trudno dziś nie kochać Chorwacji.

ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Polaków zawiodło przygotowanie fizyczne. "Każdy robi badania. Sztuką wyciągnąć wnioski"

Źródło artykułu: