Pomimo młodego wieku, Maciej Bydliński już praktycznie nie startuje w Pucharze Świata. Jak tłumaczy, Polski Związek Narciarski odciął mu finansowanie. Bydliński się jednak nie poddaje. Z własnej kieszeni przygotowywał się do tegorocznych mistrzostw świata w Sankt Moritz. Opłacał treningi, zakwaterowanie, przejazdy, ski-passy oraz kwoty startowe. W szczerej rozmowie z naszym portalem opowiada nie tylko o ogromnych perturbacjach z rodzimą federacją, ale także o zakończonych mistrzostwach, szkoleniu młodzieży i perspektywach narciarstwa w Polsce.
WP SportoweFakty: 37. miejsce w supergigancie, 37. w zjeździe i 30. w kombinacji. To pańskie wyniki na mistrzostwach świata w Sankt Moritz, które odbyły się w połowie lutego. Szczególnie w kombinacji zabrakło niewiele. Po zjeździe był pan 31. Wystarczyło 0,06 sekundy i na slalom wyjeżdżałby pan jako pierwszy, po równej trasie.
Maciej Bydliński: Slalom zaczynałbym wówczas po idealnej trasie z dużymi szansami na miejsce w "20". To pomaga, a już szczególnie, kiedy trasa jest tak miękka jak w Sankt Moritz. Czułem się trochę jakbym miał "deja vu" z mistrzostw świata w Beaver Creek sprzed dwóch lat. Wtedy też po zjeździe byłem tuż za „30”. W Stanach zabrakło mi 0,17 sekundy, teraz jeszcze mniej bo 0,06. Jednak pretensje mogę mieć tylko do siebie, bo zawaliłem dół trasy w zjeździe. Ale i tak zważywszy na to ile trenowałem przed tymi mistrzostwami, to nie mogę mieć powodów do wstydu. Przede wszystkim mistrzostwa sprawiły mi dużo radości i zabawy. W tym sezonie przestałem tak naprawdę profesjonalnie trenować, a zacząłem to robić trochę z doskoku. Dzięki temu, że dogadałem się z ojcem jednej z moich zawodniczek które prowadzę, mogłem wystartować w dwóch zawodach Pucharu Świata i w mistrzostwach. Przy okazji jeździłem też na różne zawody FiS-owskie, ale nie miałem wtedy nawet czasu na trening. Jedynie przed sezonem przygotowywałem się w miarę normalnie.
Do MŚ w Sankt Moritz przygotowywał się pan z własnych środków. Naprawdę najlepszy polski narciarz nie dostał żadnego wsparcia ze strony PZN?
- Nic. Żadnej złotówki, żadnego wsparcia.
ZOBACZ WIDEO Chorąży z Tonga specjalnie dla nas z Lahti! "Mam wielu fanów w Polsce"
Z czego wynika takie działanie PZN?
- Przed dwoma laty powiedziano mi wprost: jeśli dwukrotnie nie uplasujesz się w "15 " zawodów Pucharu Świata, to masz "wylotkę" z kadry. Byłem wtedy 12. w Kitzbuhel, a do podium straciłem tylko sekundę. Moim zdaniem to był bardzo wartościowy wynik, szczególnie w takim miejscu jak Kitzbuhel. W Beaver Creek, o czym już wspominałem, zabrakło natomiast kilkunastu setnych sekundy. Do wykonania założenia stawianego mi przez PZN zabrakło naprawdę niewiele. Zadziwiające jest to, że na koniec sezonu w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w super kombinacji zająłem 19. miejsce. Jak widać było to niewystarczające dla PZN. Pytanie tylko, kto i kiedy miał w Polsce zbliżone wyniki? Ostatecznie postanowiono wyrzucić mnie z kadry. Wydaje mi się, że za tą decyzją stały jednak sprawy stricte polityczne. Dla niektórych chyba niekoniecznie liczy się dobro tej dyscypliny, czego ja nie potrafię zrozumieć.
Oczekiwać od zawodnika tak zaniedbanego w Polsce sportu miejsc w ścisłej czołówce, to tak jakby spodziewać się po piłkarskiej drużynie z "okręgówki" awansu do ćwierćfinału Pucharu Polski.
- No właśnie. Gdybym nagle zaczął się regularnie plasować w zjeździe około 15. pozycji, to byłaby to nienormalna rzecz. A tak chciał PZN. Oczekiwać ode mnie takich wyników przed dwoma laty z budżetem kilkunastokrotnie mniejszym niż rywale, to była poprzeczka zawieszona naprawdę bardzo wysoko. Michał Kłusak w tym roku na oficjalnym treningu przed zjazdem był 12. To jest naprawdę duży wyczyn. Tym bardziej, że na ostatnim treningu nikt nie odpuszcza. Wszyscy testują wówczas trasę na maksa, bo kolejny przejazd jest już o najwyższą stawkę. Szwajcarzy już podczas treningów jechali z zamkniętymi oczami. Wszyscy się tej trasy uczyli, a oni jechali ją na pamięć, bo przez dwa tygodnie przed mistrzostwami na niej trenowali. Mogę się też pochwalić, że sam na tym treningu jechałem na pierwszą pozycję do przedostatniego międzyczasu. Niestety potem wypadłem z trasy.
Pan do Sankt Moritz pojechał sam, podczas gdy na sukces innych zawodników pracuje cały sztab ludzi.
- Tak, byłem sam z kolegą. Nie jest to mój trener, tylko kolega. Równie dobrze mogłem zabrać wujka czy ciocię. To jest dziwna sytuacja. Na takiej imprezie jak Puchar Świata jest masa logistycznych spraw do załatwiania. W innych krajach odpowiada za to sztab ludzi z poszczególnych federacji. Ale nie w Polsce. W Sankt Moritz musiałem zadbać o wszystko w pojedynkę z kolegą. Nie dostaliśmy żadnej pomocy nawet od trenera kadry. I to nie dlatego, że taki trener nie chce pojechać, wręcz przeciwnie. Tylko on nie dostaje zgody od związku. Kadra Polski została znowu odmłodzona. Ale tak się dzieje od 20 lat i nie zdaje to żadnego egzaminu. W tym czasie było już przecież pięć igrzysk olimpijskich i takie metody odmładzania nie przyniosły żadnego efektu.
- Przede wszystkim trzeba stworzyć porządną grupę juniorską. Sama grupa już została utworzona, jednak problem polega na tym, że ci zawodnicy nie mają do kogo równać. Taki schemat na świecie jest normalnością. Każdy zawodnik powinien piąć się w górę z kadry do kadry w sposób naturalny, a obecnie w Polsce funkcjonuje tylko grupa młodzieżowa. Najlepsi zawodnicy zostali sami sobie, a są to narciarze na bardzo wysokim poziomie. Mamy slalomistę Michała Jasiczka, któremu mało brakuje do światowej czołówki. Do tego dochodzą utalentowani: Adam Chrapek, Michał Kłusak, Paweł Babicki czy Andrzej Dziedzica. Razem z tymi chłopakami moglibyśmy stworzyć kadrę seniorską, którą goniliby młodsi zawodnicy, nie mający takich wyników jak my.
- Innym problemem jest to, że obecne kadry juniorskie działają bez sprecyzowanych wytycznych wynikowych. A to sprawia, że grupa nie ma impulsu do tego, aby osiągać coraz lepsze wyniki. Przypomina to tę samą sytuację, w której kiedyś byłem ja. Każdy z zawodników, także z kadry juniorskiej, powinien być świadomy, że jego przygoda z kadrą i kompleksowa pomoc ze strony związku może się w każdej chwili skończyć. Działa to tak, że dany zawodnik daje z siebie każdego dnia 110 procent, a jego wyniki przychodzą znacznie szybciej. Obecne działania powodują brak większego progresu oraz spoczęcie na laurach. Powinno się to budować małymi krokami, żeby za dziesięć, piętnaście lat, w końcu zaczęli się pojawiać zawodnicy nie z przypadku, a z jakiegoś systemu. Zresztą sami juniorzy sygnalizują brak bardziej doświadczonych kolegów, autorytetów oraz ich pomocy. Dlaczego związek ich nie słucha?
Na następnej stronie przeczytasz m.in. o rozmowach zawodnika z Apoloniuszem Tajnerem oraz wydatkach, jakie ponosić muszą polscy narciarze w ramach przedsezonowych przygotowań.[nextpage]Rozmawiał pan osobiście z prezesem Apoloniuszem Tajnerem?
- Rozmawiałem, ale rozmowy nie przynoszą żadnych efektów. Odbiera mi to po prostu siły. W związku musi pojawić się ktoś, kto się na tym zna. A nie osoba, która zajmowała się tematem w latach 70. Zresztą pan Apoloniusz Tajner nigdy nie miał nic wspólnego z narciarstwem alpejskim. Nie chciałbym też oceniać poszczególnych osób, bo może kiedyś, w swoich latach zrobiły coś dobrego. Nie wiem. Wydaje mi się, że związek trzeba odmłodzić. Zmienić ludzi, którzy są odpowiedzialni za obecny stan rzeczy w narciarstwie alpejskim i od kilkudziesięciu lat niczym się w tym zakresie nie wykazali. Skoro ja, jako zawodnik jestem, czy też byłem, rozliczany, to tak samo rozliczany powinien być szef. Przecież tak jest w każdym normalnym przedsiębiorstwie. Jeśli PZN nie umie stworzyć warunków, to skąd i jak mają się pojawić nowi zawodnicy? Można tylko liczyć na jakiś cud, że nagle trafi się ktoś pokroju talentu Agnieszki Radwańskiej w tenisie, z dużym portfelem rodzica.
- Obecnie trudno, żeby sponsorzy zainteresowali się tą dyscypliną, bo klimat do tego jest kiepski. Odnoszę wrażenie, że na narciarstwie nikomu w Polsce nie zależy. A przecież można byłoby zorganizować Puchar Polski dla juniorów. Coś na wzór Lotos Cup w skokach. Żeby się to kręciło, żeby było zaplecze. Młodzi skoczkowie dostają drobne stypendia i jest to dla nich jakaś motywacja, ale w narciarstwie alpejskim już czegoś takiego nie ma.
Czyli w PZN mamy "beton" jak kiedyś w piłkarskiej centrali?
- Nie chciałbym tak mówić, bo jeszcze się ktoś obrazi. Ale zastój jest straszny. Jedynie grono ludzi, które coś osiągnęło, może ruszyć ten sport. Trzeba stworzyć jakieś gremium. Trzeba pomóc następnemu pokoleniu, a nie dalej wegetować. Ludzie, którzy obecnie są w związku zupełnie nie mają na to pomysłu. Cały czas odmładzają kadrę i nic z tego nie wychodzi. To jest też cios dla młodszych zawodników.
- Uważam, że gdybym jeździł dla innego kraju, to nikt by mnie z kadry nie wyrzucił. Nawet jak jesteś z kraju alpejskiego, ale meldujesz się w "30" Pucharu Świata, regularnie punktujesz w kombinacji, to nikt cię z kadry nie wyrzuca. Mój starszy kolega Aleksander Choroszyłow jeszcze siedem lat temu jeździł "tyły" w Pucharze Europy. Ale robił małe postępy, otrzymał dofinansowanie, dostał trenerów zza granicy, a przede wszystkim rosyjskiej federacji na nim zależało, bo zbliżały się igrzyska w Soczi. Dziś Choroszyłow ma na koncie wygraną w Pucharze Świata i kilka podiów. A w Polsce marnotrawi się środki państwowe.
Ma pan wrażenie, że dla PZN liczą się wyłącznie skoki?
- Bardzo kibicuję skoczkom. Cieszę się, że mają jak najlepsze warunki treningowe. Proszę też spojrzeć, że w skokach przyszedł nowy trener. Stefanowi Horngacherowi nikt nie wchodzi na głowę. To on sam o wszystkim decyduje. Prosi o coś, to mu to dają. Żeby mieć mocne skoki nie trzeba też nie wiadomo jak dużo wydawać. Skoczkowie nie wymagają szczególnego nakładu finansowego. Trening narciarski jest natomiast znacznie trudniejszy do zorganizowania i znacznie bardziej kosztowny, ale nam nie trzeba budować nie wiadomo jak wielkiej kadry jak w skokach. Wystarczy po prostu wziąć kilku zawodników, którzy coś pokazują i dokooptować ich do innej reprezentacji. Tak postępują mniejsze nacje jak Finowie czy Holendrzy.
- Jest również kwestia biegów narciarskich Co będzie jak Justyna Kowalczyk skończy karierę? Będzie "jęczenie" jak w narciarstwie alpejskimi? Zapewne tak, bo nawet na bazie sukcesu Justyny nie powstały żadne trasy biegowe i to przez dziesięć lat. Dla mnie to niezrozumiałe. Jest mi przykro, że jedna dyscyplina jest tak faworyzowana w związku.
- W narciarstwie alpejskim działa ogromny biznes. To sport masowy, za którym idzie cała infrastruktura narciarska, sprzedaje się setki tysięcy sztuk sprzętu. W skokach firmy narciarskie likwidują za to produkcję nart, bo jest to nieopłacalne. Z tego co wiem, to chyba w tym sezonie jedynie dwie firmy zostały w skokach, ale nasz związek pakuje w skoki wszystko. Tam są sponsorzy, zupełnie inny świat. Państwo daje miliony na budowę nowych skoczni, a narciarstwa nie mamy nawet gdzie trenować. Już nie mówiąc o konkurencjach szybkościowych. To naprawdę taki problem, by gdzieś wytyczyć jakiś stromszy stok i żeby młodzi zawodnicy na nim "piłowali"? Wtedy ktoś będzie miał okazję żeby się przynajmniej wykazać. Teraz narciarstwo alpejskie na świecie stało się prawdziwą Formulą 1. Świat odjeżdża nam w niewyobrażalnym tempie. Wygląda to tak jakbym ja jechał fiatem, a oni ferrari. Już na starcie polski zawodnik ma dwie sekundy w plecy. Przegrywamy na nartach, na kombinezonie, na przygotowaniu, na wszystkim. Najciekawszym przykładem jak radzić sobie z wieloma dyscyplinami zimowymi są Słoweńcy. Kraj wielkości Warszawy osiąga światowe wyniki w wielu sportach, nie tylko zimowych i jakoś daje się to wszystko pogodzić.
Słowacy na MŚ zajęli drużynowo drugie miejsce w slalomie. To kosmiczna niespodzianka, bo to naród dziesięciokrotnie od nas mniejszy. Polacy natomiast w ogóle nie znaleźli się na liście startowej, a byli tam między innymi Argentyńczycy czy Belgowie.
- My nawet nie mogliśmy wystawić reprezentacji, bo nie mamy zawodników z punktami Pucharu Świata. Boli, bo swoją drużynę wystawili nawet Węgrzy. Tam co prawda startuje Rumunka w węgierskiej reprezentacji, ale mimo wszystko. Słowacy natomiast naprawdę zrobili mega sensację, przegrywając tylko z Francuzami. Kiedy jednak popatrzymy jak na ceremonii rozdania medali, każdy Słowak jest ubrany w inną kurtkę, to również daje to sporo do myślenia. U nich też nie do końca jest wszystko dobrze, ale mają za to takie wyniki, o których u nas można tylko pomarzyć. To jest właśnie błąd polskiego narciarstwa. Już nie mówię o dofinansowaniach tego sportu, bo to jeszcze można jakimś cudem przeskoczyć. Największym problemem jest szkolenie, w którym od małego raczkujemy, a tego przeskoczyć się już nie da. Nie ma co ukrywać, że tak złego systemu nie ma nigdzie indziej. W Słowacji i Czechach też nie jest on z najwyższej półki, ale tam dzieciaki od małego uczone są jeździć na nartach w sposób prawidłowy, dobry technicznie. Od początku są przygotowywani do wymagających stoków.
Ile kosztuje pana jeden sezon startów?
- Z własnej kieszeni wydaję około 200 tysięcy i to takie minimum. Tylko że ja jeżdżę samemu. Jeśli grupa jest większa, to koszty na jednego zawodnika zaczynają drastycznie spadać, a poziom rośnie. Ja jestem zmuszony jeździć na słoikach jak to się mówi. Nie śpię w hotelach, tylko w najtańszych apartamentach, hostelach. Biorę ze sobą tylko jedną osobę. Oszczędzam gdzie się tylko da i na czym się da. Tej kwoty już bardziej nie ograniczę. Z drugiej strony w FiS-ie jest trochę dziwna sytuacja. Jeśli zawodnik nie jest sklasyfikowany w czołowej "45” rankingu Pucharu Świata to musi płacić 120 franków za dzień startowy. W ski-crossie natomiast jest to tylko 50 franków. W narciarstwie nawet jak jedzie się na jakieś zwykłe zawody organizowane przez FiS, to kwota startowa oscyluje w granicach 20-30 Euro za start. A dodatkowo trzeba zabezpieczyć przy tym karnet, nocleg i wyżywienie. Nie wiem jak wygląda to w skokach, bo tam w ogóle skacze tylko 50 zawodników na świecie, więc podejrzewam że FiS im odpuszcza. Najwięcej pochłaniają natomiast przygotowania do sezonu. Przed rokiem byłem w Kanadzie. Bardzo oszczędzałem i wziąłem ze sobą tylko serwismena. Przez półtora miesiąca wydaliśmy 55 tys. złotych. Inne teamy przyjeżdżają na zgrupowanie do Kanady w 20 osób. Wtedy przed treningami do Pucharu Świata w Lake Louis byli tam również Włosi i Francuzi. Spytałem Kanadyjczyka, ile pieniędzy zostawiają te grupy za dwa tygodnie treningu. Odpowiedział, że jest to blisko 70-80 tys. dolarów. Da się to zrobić za mniejsze pieniądze. Przykładem są Słowacy. Tylko oni robią to konkretnie, przy okazji oszczędzając na czym można, ale potrafią dociągnąć do jakiegoś międzynarodowego poziomu. Później pojawiają się sponsorzy i idzie już z górki, ale my Polacy cały czas mamy pod górkę. Oczywiście na własne życzenie.
W ostatniej części rozmowy Maciej Bydliński mówi m.in. o swoim występie na przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich oraz ewentualnych startach w barwach innej reprezentacji.[nextpage]Drugim czynnikiem, przez które polskie narciarstwo szwankuje jest brak odpowiednich tras w naszym kraju.
- Prawdę mówiąc, to prawie nikt, ani Czesi ani Słowacy czy nawet Słoweńcy nie trenują za dużo u siebie w kraju. Oczywiście, kiedy wracają do domu na święta, w okresie sylwestrowym - tzw. międzystartowym, to mają możliwość tego treningu. Ale to jest kropla w morzu. Sezonu przygotowawczego nie da się spędzić na Jasnej, bo tam nie ma śniegu. Słowacy lecą więc na miesiąc do Nowej Zelandii, Czesi w tym czasie trenują w Chile. Ale treningi można robić również na europejskich lodowcach. My w Polsce mamy przynajmniej wystarczające warunki do tego, by nauczyć dzieci prawidłowo jeździć na nartach. Później jak się dorasta to i tak trzeba jechać w Alpy. Z infrastruktury narciarskiej na Słowacji korzystają bardziej turyści. To jest też zresztą jedna poważna góra w regionie. Właściciel nie pozwoli żeby przez cały sezon wydzielić jedną trasę zawodnikom, bo na tym straci.
Pana życie w ostatnim czasie mocno się zmieniło. Po stracie dofinansowania z PZN musi pan utrzymywać się sam. Obecnie trenuje pan jedną z młodych polskich narciarek i przy okazji stara się łączyć starty w pojedynczych zawodach. Dużo czasu spędza pan na trasie Szczyrk - Austria/Włochy?
- Cały czas jestem w drodze. Moje życie jest na walizkach. Tak naprawdę nie wychodzę z samochodu. Przed świętami wyglądało to mniej więcej tak: ze Szczyrku do Włoch, potem do Norwegii, w Norwegii też trochę jeżdżenia na miejscu, następnie do Polski na wigilię i na drugi dzień już do Santa Caterina do Włoch, gdzie były zawody Pucharu Świata. Potem znowu z powrotem do Polski, a kilka dni później już do Wengen w Szwajcarii na kolejny PŚ. I znowu do Szczyrku i na drugi dzień już jako trener znowu wyjazd na zawody. Przed mistrzostwami w Sankt Moritz wystartowałem jeszcze w kilku zawodach w Czechach,
Ile kilometrów zrobił pan już w tym sezonie samochodem?
- Od października około 50 tysięcy.
Niedawno powiedział pan, że jeśli nic się nie zmieni to będzie pan musiał całkowicie zakończyć swoją karierę. Ale w grę wchodzą też starty w barwach innej reprezentacji.
- Nie zależy mi na tym, by reprezentować inny kraj. Jestem Polakiem, ale z drugiej strony jeżdżenie na nartach daje mi tyle radości, że szkoda byłoby to kończyć. Chciałbym naprawdę móc jeszcze startować. Wiem jednak, że głową muru nie rozbiję. Dlatego zająłem się szkoleniem, bo skoro sam nie mogę, to fajnie byłoby pomóc dojść do czegoś innym. Świat się na mnie nie kończy.
Do końca sezonu jeszcze zawody Pucharu Świata w Kranjskiej Gorze i Aspen. Ale rozumiem, że tam już pana nie zobaczymy.
- Bardzo bym chciał tam wystartować, ale muszę pogodzić się z tym, że dla mnie sezon zakończył się na mistrzostwach świata. Może wystartuję jeszcze w mistrzostwach Polski.
Za rok igrzyska w Pjongczang. Wybiera się pan do Korei?
- Chciałbym. Tylko to nie zależy ode mnie. Jeśli znajdą się ludzie, sponsorzy, którzy zechcą pomóc, to ja wtedy wykorzystam swoje kontakty z innymi reprezentacjami na wspólne przygotowanie.
Ale w barwach Polski?
- Najlepiej by było. Tylko to musi mieć sens. Szczerze powiedziawszy to ja nie wiem, co będę robił za trzy miesiące.
Rozmawiał Radosław Gerlach