Bode Miller dla WP SportoweFakty: Media nie dbały o prawdę. A ja robiłem swoje

East News / Olivier Morin/AFP / Na zdjęciu: Bode Miller
East News / Olivier Morin/AFP / Na zdjęciu: Bode Miller

Górska chata Rifugio Dosson, ośrodek narciarski Paganella, Trentino, Włochy. Bode Miller pociąga głęboki łyk piwa z pokaźnego kufla. Pyta, dlaczego nie chcę piwa. "Rozkaz dietetyczki". - To straszny rozkaz! - śmieje się.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Gostkiewicz, Wirtualna Polska: Wychowałeś się na farmie, bez elektryczności, bez bieżącej wody. To nie był efekt biedy, ubóstwa, tylko wyboru twoich rodziców. Musieli mieć dość nietypowe podejście do życia.

Bode Miller: Teraz, gdy sam jestem ojcem, nieraz myślę o tym, dlaczego moi rodzice wybrali wówczas takie życie. Nie byli biedni, mieli wybór. Tata był na uczelni medycznej, był lekarzem jak jego bracia, mógł żyć zupełnie inaczej. Dla mnie jako ojca na jego miejscu to byłoby naprawdę trudne: ot tak zabrać całą rodzinę i zamieszkać w wybudowanym przez siebie samego domu w lesie. A jednak tak zdecydowali.

Jako dziecko pewnie na to nie narzekałeś?

Absolutnie! Dla dzieciaka to były warunki idealne. Lasy w New Hampshire to fantastyczne miejsce na dorastanie. Żyliśmy blisko natury. Byłem bardzo niezależny, nie miałem nałożonych zbyt wielu ograniczeń czy zasad. Jako dziecko dochodzisz do pewnych prawd i wniosków samemu, prawda? Tyle, że większość dzieci cały czas słyszy od dorosłych i rówieśników brednie i bzdury o tym, co mają robić i jak. Nie uważam, żeby to było dobre dla rozwoju umysłowego dziecka. Ale i ja musiałem w końcu wejść w ten świat. Poszedłem do szkoły publicznej i musiałem się dopasować.

Szok?

Oj tak.

"Co ja tu, k...a, robię?"

Raczej: "Co za strata czasu, to szaleństwo". Tej samej liczby bzdur możesz się nauczyć w godzinę, a nie przez cały piep***ny dzień. Wiem, że są dzieci, którym ta struktura, usystematyzowanie, jest potrzebne i pomaga im się rozwijać. Dla mnie to była totalna strata czasu.

Ustalanie własnych reguł ci pozostało. Zaowocowało zwycięstwami i porażkami sportowymi, ale także pewnym stylem życia, który dał ci popularność - ale i złą prasę. Był czas w twojej karierze, kiedy postrzegano cię jako "rebelianta". Buntownika. Bode Millera, który ma wszystko w dupie. Czy to się zmieniło na ostatnim etapie twojej kariery, zakończonej brązem w Soczi? Byłeś starszy, musiałeś sobie chyba narzucić większy reżim.

Wręcz przeciwnie. Nie mogłem trenować tak mocno, jak 10 lat wcześniej. Profesjonalny, ciężki trening narciarski obciąża ciało tak mocno, że mogłyby tego nie wytrzymać moje plecy i kolana. Musiałem oprzeć się na technice - na szczęście polepszała się przez te lata. Popracowałem też nad taktyką, wykorzystałem lata doświadczeń.

Ale wiesz, nawet jak byłem młodszy, to ten cały image buntownika nie był do końca moim podejściem do życia. Był efektem tego całego medialnego gadania. Tego jak to, co mówię i robię, było postrzegane i rozumiane przez media.

"Bode Miller przyznaje się do jeżdżenia na nartach po pijaku". Tak brzmiały kiedyś autentyczne nagłówki gazet.

Taa...

...po tym, jak w "60 minut" w ESPN powiedziałeś tak: "Jeśli kiedykolwiek próbowałeś jeździć po pijaku, to wiesz, że to nie jest łatwe. Spróbuj przejechać w takim stanie slalom. Uderzasz w bramkę częściej niż co sekundę, więc to bardzo ryzykowne. Ryzykujesz swoje życie. To jak prowadzenie po alkoholu, tylko że w narciarstwie nie ma na to paragrafów.Sprecyzujmy zatem: czy kiedykolwiek zjeżdżałeś na nartach na bani?

Nigdy.

[Pytany w wywiadzie dla ESPN, czy to ryzyko oznacza, że już nigdy nie pojedzie pijany, Bode Miller odparł "nie, tego nie powiedziałem". W wywiadzie przyznał, że w przeszłości imprezowanie miało wpływ na jego formę i rezultaty. "Były przypadki, kiedy stawałem na starcie w naprawdę kiepskim stanie" - przyp. red.].

Tutaj w Europie wszędzie na stokach dostaniesz piwo czy sznapsa. W USA nie. To kompletnie nie w amerykańskim zwyczaju. A cała historia została powiązania z moim zwycięstwem w Pucharze Świata w 2005 roku i imprezą, którą wtedy zrobiliśmy.

Każdy ma prawo imprezować.

Dokładnie! A przy okazji - nie jest tak łatwo sprawić, żebym się upił. Ale podkreślam: bycie w stanie upojenia to nie jest dobry moment na jazdę na nartach. To jest tak niebezpieczny sport - nawet wtedy, gdy jesteś trzeźwy i skoncentrowany - że co dopiero mówić o stanie, w którym twoja koncentracja jest dużo gorsza.

A skoro o bezpieczeństwie mowa. Podczas treningów w Soczi osiągnąłeś prędkość około 130 km/h. Trudno mi wyobrazić sobie jak niewiele ma się czasu na podjęcie przy tej prędkości jakiejkolwiek decyzji. Takiej, jak ta w Kitzbuehel, gdy na pełnej prędkości, będąc blisko wypadnięcia z trasy, wykorzystałeś płotek, żeby oprzeć o niego nartę. Udało ci się utrzymać na nogach i dojechać do mety. Mogłeś równie dobrze połamać sobie wszystkie kończyny.

Mogłem. W przeszłości zdarzało mi się zahaczać o płotki rękami. Taki płotek sprężynuje cię z powrotem na tor. Jeśli jesteś w dobrej pozycji, teoretycznie to nic strasznego. Ale jeśli się pochylasz, tak jak ja wtedy byłem pochylony, gdybym wtedy zadziałał tak, jak przy poprzednich tego typu przypadkach, niemal na pewno bym miał wypadek.

Co się dzieje potem? "Uufff" i jedziemy dalej?

Oj tak. Naprawdę wziąłem głęboki oddech. Miałem ogromne szczęście. Moja narta zrobiła to, czego od niej oczekiwałem - płotek wypchnął ją z powrotem na tor. Ale często działanie tak, jak dyktuje ci instynkt, nie jest najlepszym wyborem. Tylko przez godziny treningu możesz się nauczyć, kiedy tego instynktu słuchać, a kiedy nie.

Jaki był twój najgorszy wypadek? Ten ostatni, w którym rozciąłeś sobie nogę i praktycznie zakończył twoją karierę?

Nie, ten nie był jeszcze taki zły. Owszem, obróciło mnie, ale nie było mocnego uderzenia. Najgorzej wspominam 2001 rok. Rozwaliłem sobie wtedy kolano. Rąbnąłem w ziemię mocno wiele razy, w Beaver Creek czy w Chamonix, ale wtedy, z tym kolanem, było naprawdę źle. Swoją drogą za każdym razem, jak masz wypadek, to przecież z reguły jedziesz z taką prędkością, że gdy już lecisz na ziemię, to myślisz, że to ten aktualny jest najgorszy (śmiech).

Był taki moment, kiedy przed drugim biegiem miałeś szansę na srebro, gdybyś pojechał asekuracyjnie. Ale pojechałeś na pełnym ryzyku, najszybciej jak się da. Po złoto. Nie dość, że go nie wygrałeś, to nie zdobyłeś żadnego medalu. Warto było grać va banque?

To były mistrzostwa świata. Bodajże w Val d'Isere. To był kolejny moment, kiedy byłem rozczarowany tym, co się działo wokół mnie. Próbowałem zrobić coś inspirującego. Z reguły kiedy próbujesz zrobić coś inspirującego, niewiele z tego wychodzi (śmiech).

9 setnych sekundy. To była różnica między tobą a złotym medalem na igrzyskach w Vancouver. Nie mów mi, że to nie boli.

W której konkurencji? Przecież w jednej zdobyłem tam złoto [w superkombinacji: jednego przejazdu slalomu oraz skróconego zjazdu - przyp. red.]

Ale miałeś szanse na kolejne. A było srebro i brąz.

Zgadza się.

Wielokrotnie mówiłeś, że ważniejsze dla ciebie jest przejechanie trasy najszybciej, jak potrafisz, niż zdobycie złota czy innego medalu. Że są dni, kiedy medal ma znaczenie, a są takie, kiedy nie ma znaczenia, czy go zdobędziesz i jaki.

Zgadza się.

No i coś mi tu nie gra. Dla większości sportowców liczy się wynik, liczy się pierwsze miejsce, liczy się złoto. A ty, jeden z najbardziej utytułowanych gości w branży, zdajesz się mówić: "9 setnych sekundy? Dobra, nie rusza mnie to, mam inny złoty medal". Nie za bardzo zrelaksowane podejście, jak na profesjonalnego sportowca?

Jeśli się zrozumie, ile niezależnych ode mnie czynników wpływa na wynik w sporcie, który uprawiam, to jest to naturalne podejście do sprawy. Dołowanie się rezultatem, który zależał m.in. od tego, jak wiał wiatr, nie ma sensu. Jak mierzyć sukces danego dnia? Zmiennych jest mnóstwo - twój sprzęt, temperatura, przygotowanie trasy, twoje samopoczucie, sprzęt i forma konkurentów... Czasem czułem, że jadę naprawdę dobrze - i potwierdzałem to wygraną. A innego dnia czułem się równie dobrze, byłem tak samo zadowolony ze swojej jazdy, a kończyłem na dziesiątym miejscu. Czy dwudziestym. I wierz mi, naprawdę się tym nie przejmowałem, bo czułem, że jechałem dobrze. Oczywiście nie będę udawał, że nie lubiłem wygrywać. To było przyjemne no i zarabiałem pieniądze! (śmiech). Ale naprawdę niezadowolony byłem, jeśli jeździłem źle i popełniałem niewymuszone błędy.

Dla mediów i kibiców to nie było wytłumaczenie. Ludzie nie rozumieli, dlaczego murowany faworyt igrzysk w Turynie, który miał wygrać, co się da, nie dość, że nie wygrał nic, to jeszcze wyglądał, jakby go to wcale nie obeszło.

Dziewięć setnych sekundy w jednej konkurencji i brąz, w drugiej 22 setne do podium. Złoto w kombinacji. A to wszystko mimo tego, że na tej niby łatwej trasie śnieg był kleisty, na górze wiało 90-100 na godzinę, a osypujące się z góry malutkie kamyczki trafiły wielu zawodników. Jak mogłem być wściekły na te rezultaty?

Media nie mogły pokazać szczęśliwego amerykańskiego bohatera w glorii zwycięstwa, reklamodawcom się zainwestowana kasa nie zwróciła aż tak dobrze, jak mogła, a ty na to, że cię to nie obchodzi. Przynajmniej publicznie. A co czułeś w środku?

Wściekłość na to, że nasza drużyna, amerykańska drużyna, nas zostawiła. Zostaliśmy rzuceni wprost w światła mediów: ja, Daron Rahlves, Julia Mancuso, Ted Ligety, Lindsey Vonn. Drużyna, która zarabiała na naszych sukcesach, także na moich, nie pomogła nam odpowiadać na te wszystkie zarzuty. Atmosfera była niezdrowa. Wszyscy to czuli, ale to ja byłem na pierwszej linii frontu. I Ted, i Julia, i ja zdobyliśmy po złocie, ale dla reszty teamu wyniki były niezadowalające.

Media nie dbają o prawdę. Chcą mieć historię. Bardzo rzadko naprawdę usiłują się dowiedzieć, co stoi za czyimś zachowaniem, i potem to szczerze opisać. A ja nigdy nie przykładałem wielkiej wagi do tego, jak byłem postrzegany, ani nie pracowałem nad tym, żeby to postrzeganie się w jakiś sposób zmieniło. I już chyba samo to skierowało narrację w kierunku przedstawienia mnie jako jakiegoś buntownika. A było inaczej. Miałem po prostu swoje zdanie o tym, co powinienem robić, żeby odnieść sukces. Niektórzy mają tendencję do słuchania przede wszystkim innych ludzi. A ja nie.

To znaczy?

Z reguły trening sportowca wygląda następująco: trener mówi: "rób tak a tak". Sportowiec robi i wszyscy zadowoleni. A ja odpowiadałem "dobra, spróbujemy, ale jeśli nie zadziała, to może spróbujmy w taki a taki sposób". Odnosiłem sukcesy, więc to na mnie patrzyły media, musiałem udzielać wywiadów i tak dalej. Potem poszedłem na swoje, zacząłem startować jako jedyny narciarz swojego własnego teamu, niezależnie od amerykańskiej drużyny, mieszkałem w kamperze...

...imprezowałem...

...i to wszystko zbudowało w mediach image łobuza, indywidualisty, który nie słucha nikogo.

Jest jakaś osoba, której Bode Miller zawsze słucha?

Zawsze - nie. Ale wierz mi - ja słucham ludzi. Tylko niekoniecznie potem robię, co mówią.

Myślałem, że powiesz 'moja żona".

(śmiech) Oczywiście, że jej słucham, ale nie robię wszystkiego, co ona chce. Gdybym robił, to pewnie byśmy już zbankrutowali (śmiech).

A propos pieniędzy. Po zakończeniu kariery kupiłeś firmę robiącą narty, buty, wiązania, ubrania. Skończył się Bode - sportowiec, jest Bode - biznesmen.

Pieniądze w narciarstwie robi się na sprzęcie. Gdybym kupił Bombera jako czynny zawodnik, płaciłbym właściwie sobie z własnych pieniędzy. Co sprawiłoby, że firma poszłaby z torbami i wszyscy byśmy przegrali.

Widzisz, kupiłem tę firmę i ją rozwijam, bo koniec mojej kariery był frustrujący jeśli chodzi o sprzęt, którego używałem. Czułem, że muszę oszczędzać, odkładać pieniądze - więc zamiast ciągle wypróbowywać sprzęt kolejnych firm, podszedłem do tego długofalowo.

Każda firma robi narty, buty i wiązania. Po związaniu się kontraktem trzeba było jeździć na komplecie. Ale znalezienie takiego, w którym wszystkie trzy elementy by mi pasowały, okazało się trudne. Była pewna firma, która robiła znakomite narty. Ale buty to była tragedia.

Dlaczego narciarski mistrz olimpijski i świata, Amerykanin, mając do wyboru wielkie amerykańskie ośrodki narciarskie i inne europejskie z setkami kilometrów tras, wybiera europejskie Andalo, mały ośrodek z jedną górą, a nie lodowce i trzytysięczniki?

Wiesz, jak pojedziesz do Wisconsin, to zobaczysz, że choć nie ma tam wysokich gór, to jest wielka narciarska kultura. Tam kochają ten sport. I tu jest tak samo. Narciarstwo to dla mnie kultura życia w naturze i dzielenie z ludźmi tej pasji. Tu sama góra nie jest zbyt spektakularna, ale wystarczająco stroma. Trenowaliśmy tu amerykańską drużyną nie bez powodu. Jeśli dobrze wytyczysz trasę, to pędzisz przed siebie jak chart.

A do tego tutejsi kucharze to mistrzowie w swoim fachu. Widać, że kochają to, co robią.

Bode Miller z rodziną w Paganella
Bode Miller z rodziną w Paganella

A co kocha Bode Miller?

Moją rodzinę. Moją fantastyczną żonę i dzieciaki. Moją rodzinę w New Hampshire. Jak powiedziałeś, moi rodzice to dość wyjątkowi ludzie. Kocham patrzeć, jak ludzie uprawiają sport i się tym cieszą. Nie musisz być dobry w czymś, ważne, że cię to bawi.

Jaki był najpiękniejszy moment twojego życia, spędzony na nartach?

Ja i mój kolega poszliśmy na narty, a tu rozpętała się burza śnieżna. Metr śniegu spadł. A my jeździliśmy w tym puchu bez końca. To był jeden z tych dni, kiedy czułem, że żyję pełnią życia.

ZOBACZ WIDEO: Spięcia z Adamem Małyszem? Były pilot miał na nie sposób

Komentarze (0)