Trasy dla mistrzów trasami dla (niemal) każdego

Materiały prasowe / materiał partnera
Materiały prasowe / materiał partnera

Jak dumnie może poczuć się narciarz, który pokonał (bo czasem trudno nazwać to jazdą) trasę-legendę! Taką, po której jeździli najwięksi alpejczycy świata. Z panów choćby Killy, Maier, Svindal czy Hirscher. Z pań: Pärson, Vonn, Shiffrin.

Zacznijmy od zjazdu. W Europie tak naprawdę konkurują dwie.

Pierwsza to Die Streif. Góruje nad Kitzbühel w austriackim Tirolu. Ma 3,3 km. Zawodnicy startują z 1665 m n.p.m., a że metę wyznaczono niemal w środku miasteczka, pokonują więc ponad 800 metrów różnicy poziomów.

Stromizna stoku za uskokiem zwanym Mausefalle sięga 85 %, a niektórzy oddają tam skok długości 80 m. Inne legendarne miejsca to Steilgang (najbardziej zlodzony fragment), Alte Schneise (wymagający z racji raptownie się zmieniającego ukształtowania i oświetlenia terenu) oraz Hausberg (69 % nachylenia, kiedy zawodnicy mają za sobą już ponad półtora minuty jazdy). Didier Cuche, czterokrotny zwycięzca Hahnenkamm-Rennen, powiedział kiedyś na mecie: „Gratuluję każdemu, kto to przejechał. Wszyscy jesteśmy szaleni”.

Dobry wynik w Kitz daje narciarską sławę. Dowodem choćby Franz Klammer, trzykrotny triumfator w latach 1975-77. Swoje robią też wyższe niż gdzie indziej premie dla zwycięzców. W ślad za zjazdowcami ciągną VIP’y i celebryci. A hołdem dla trasy jest film „Streif”, pokazujący jej rangę i klasę tych, którzy ją pokonali.

materiał partnera
materiał partnera

Konkurentką Streify do miana najbardziej wymagającej trasy zjazdu jest Lauberhorn w szwajcarskim Wengen. Wedle wielu to także najpiękniejsza arena alpejskiego Pucharu Świata – leży u stóp północnej ściany Eigeru, więc ten groźny masyw stanowi jej tło. Skalę trudności wyznaczają zarówno ostre zakręty, i to w wąskich miejscach, jak długie, a przy prędkości do 160 km/h mordercze, trawersy. A także fakt, że jest to trasa w Pucharze najdłuższa – zawodnicy muszą wytrzymać niemal 4,5 km.

Na dodatek jej historia jest ważnym rozdziałem dziejów narciarstwa. Pierwszych narciarzy – młodych brytyjskich arystokratów – ściągnął do Wengen angielski pastor Henry Lunn, który równolegle z pracą misjonarską zajmował się biznesem turystycznym. W 1925 r. założyli tam oni Klub Narciarstwa Jedynie Zjazdowego. Wtedy miejscowi rzucili gościom wyzwanie: zjazd z Lauberhorn. Trasa od początku była skrajnie trudna. W najwęższym punkcie miała 3 metry (na dodatek był to skalny kuluar). Szanse mieli w praktyce jedynie posiadacze nart ze stalowymi krawędziami – bo była zwykle tak zlodzona, że popularne wtedy drewniane narty bez kantów nie mogły utrzymać się w skręcie. Z czasem zjazd w Wengen stał się legendą – kiedy wszedł do kalendarza FIS bywało, że oglądało go na miejscu 60 tys. kibiców!

Ale może jest i ta trzecia – inna w charakterze, ale też godna miejsca na podium tras pucharowego zjazdu. To Saslong w południowotyrolskiej Val Gardena. Miejsce w elicie zapewnia jej przełomowa rola, którą odegrała w rozwoju dyscypliny.

Pierwszy raz Val Gardena miała gościć zjazd Pucharu Świata w 1969 roku. Było to tuż po tym, jak Międzynarodowa Federacja Narciarska FIS ogłosiła nowe zasady wytyczania tras alpejskich. Chodziło o ograniczenie ryzyka wypadków i docenienie techniki jazdy. Wprowadzono też wymóg minimum 800 metrów różnicy poziomów między startem i metą zjazdu. Jako że żadna z tras Val Gardeny podwyższonych norm nie spełniała, trzeba było wytyczyć nową. Ambicją miejscowych było na dodatek, żeby zjazd spod skalistego masywu Sassolungo nie ustępował klasykom w Kitzbühel i Wengen. Start ustawiono na 2249 m n.p.m. Do pokonania było 3450 m (przy 839 m różnicy poziomów). Zaczęło się od skandalu: startu odmówił znany ryzykant Karl Schranz, bo uznał Saslong za zbyt łatwą. Tyle że to ona stała się wzorcem – już w następnym sezonie do nowych standardów FIS dostosowano również Streif i Lauberhorn. Saslong wciąż jednak w najstromszym fragmencie ma 56,9 % nachylenia. A jej wizytówką jest odcinek Kamelbuckel, czyli Garby Wielbłąda. To seria 17 (!) poprzecznych garbów, które następują po sobie w takich odległościach, że trudno je zarówno po kolei amortyzować, jak pokonać jednym skokiem. To udało się dopiero w 1980 roku Uli Spiessowi, potem zaś padł rekord: skok Michaela Walchhofera miał 88 m. Za wymagające uważa się też odcinki pozwalające na szus – najlepsi jadą na Saslong ze średnią 110 km/h, podczas gdy w Kitzbühel i w Wengen nie przekraczają 100 km/h.

materiał partnera
materiał partnera

A sławy slalomowe? Tu prym wiodą Canalone Miramonti w Madonnie di Campiglio (włoskie Trentino) i Planai w Schladming (austriacka Styria). Obie stosownie strome. Obie z metą w samym centrum kurortów. I na obu od kilkunastu lat zawody w imię atrakcyjności odbywają się w nocy w świetle reflektorów. Zarówno kibice na miejscu, jak przed telewizorami są świadkami wielkiego narciarskiego teatru.

Madonna słynna była już w XIX stuleciu – wypoczywała w niej księżniczka Sissi. Ale dopiero dzięki 3Tre (bo tak nazywany jest slalom na Canalone Miramonti) weszła do ekstraklasy kurortów alpejskich. Któż nie walczył w 3Tre: Thoeni, Stenmark (rekordzista – wygrał 5 razy), Tomba, Reich… Stok jest krótki (470 m), ale nachylenie sięga 60 % – i niemal w całości widoczny z sektorów przy mecie. Rokrocznie na 3Tre zjeżdża nawet i 20 tys. kibiców – są flagi, trąbki i entuzjazm. Atmosferę fiesty nakręca też muzyka: kiedy Henrik Kristoffersen mknie wśród tyczek przy dźwiękach ACDC, to jest moc!

Jeszcze więcej fanów, bo i 50 tys., pojawia się każdego stycznia na nocnym slalomie w Schladming. Trudno się dziwić, że wśród zawodników dobre miejsce na Planai jest tak pożądane. A rozładowaniu emocji służy muzyczno-alkoholowa impreza po zawodach – do graniczącego z metą gigantycznego baru „Tenne” sam wstęp tego wieczoru kosztuje 300 euro. Specjaliści od „naj” określają ją „największą party w Alpach”.

Powtórzmy: prócz kilku dni przed zawodami, wszystkie te trasy są dostępne dla zwykłych narciarzy. I choć do najłatwiejszych nie należą, to zwykle są do pokonania nawet przy średnich umiejętnościach.

Źródło artykułu: Informacja prasowa