Przed rozpoczęciem Igrzysk Olimpijskich w Pekinie mówiło się, że kandydatów do złota może być nawet siedmiu. W zależności od tego, kto dochodził do głosu, przed szereg wywoływano różne zespoły, lecz najczęściej była to Brazylia. Oprócz ekipy Bernardo Rezende, w stawce liczyć się miały Stany Zjednoczone, Rosja, Serbia, a z doskoku także Włochy, Bułgaria oraz Polska. W gruncie rzeczy najważniejsze przewidywania sprawdziły się, choć nie zabrakło też spektakularnych lub wprawiających w osłupienie niespodzianek, jak choćby styl, w jakim Amerykanie pokonali team "Canarinhos".
Ćwierćfinały:
Wygrało opanowanie i zimna krew
W konfrontacji Bułgarii z Rosjanami faworytem wydawała się być "Sborna". W końcu to podopieczni Władimira Alekny zajęli miejsce na trzecim stopniu podium w tegorocznej Lidze Światowej. Należało jednak pamiętać, że druga faza olimpijskiego turnieju, której zasady były proste i jednocześnie okrutne dla drużyny, która przegra, uważana jest często za fazę największej próby nerwów, z której zwycięsko wychodzi silniejszy psychicznie. Mecz ten nie rozpoczął się najlepiej dla Rosjan, którzy nie potrafili pokazać wszystkiego, na co ich stać. Skrzętnie wykorzystali to Bułgarzy z wracającym po aferze do kadry Plamenem Konstantinowem na czele i objęli prowadzenie w meczu 1:0. W kolejnych partiach Rosjanie wyglądali, jakby się obudzili. Mimo ogromnej ilości nerwowych zagrań z obu stron, to oni w dużej mierze dyktowali warunki. Reprezentanci Bułgarii nie poddawali się, chcąc po dwóch przegranych setach doprowadzić do tie-breaka. Prawdopodobnie by im się to udało, gdyby nie wyśmienita postawa Semena Połtawskiego w końcówce czwartej odsłony meczu, który przechylił szalę zwycięstwa na korzyść swojego zespołu.
Po zakończeniu spotkania Bułgarzy dobrze wiedzieli, że nie zagrali na miarę swoich możliwości, choć uwagi mieli także do arbitrów. To fakt, ich rywalom dopisywało szczęście, tak niezbędne w dzisiejszym sporcie, lecz nie zmienia to stanu rzeczy - do półfinału awansowali Rosjanie.
Bułgaria - Rosja 1:3 (25:20, 16:25, 22:25, 21:25)
Niewidzialna granica porażki
W drugim ćwierćfinale spotkały się ekipy Włoch i Polski. Mecz ten był dla nas wyjątkowo elektryzujący, szczególnie po tym, jak nasi siatkarze rozbudzili w nas ogromny apetyt na sukces dzięki wspaniałej wygranej ze "Sborną". Zawodnicy z Italii wydawali się być przeciwnikiem spokojnym do ogrania. Z taką formą, jaką nasi ulubieńcy zaprezentowali w fazie grupowej, nikt nie dopuszczał do siebie myśli o ewentualnej porażce z doświadczonymi, lecz mającymi lata świetności za sobą Włochami. Na nasze nieszczęście za wcześnie podzieliliśmy skórę na niedźwiedziu, odbiegając myślami do półfinałowej rozgrywki z Brazylijczykami. Horror, jaki zafundowali nam biało-czerwoni, jest idealnym materiałem na filmowy dreszczowiec. Dwie pierwsze partie zostały zdecydowanie przez nas przegrane. Słabo spisywali się w szczególności Daniel Pliński i Sebastian Świderski, choć cała drużyna grała bardzo nerwowo. Włosi znakomicie rozpracowali nas taktycznie, dodatkowo skutecznie spisując się w obronie i bloku. -My robiliśmy zbyt dużo błędów i sami sobie skomplikowaliśmy sprawę - skomentował postawę polskich zawodników Raul Lozano. Dopiero po wejściu Marcina Wiki oraz Marcina Możdżonka, bohaterów konfrontacji z Rosją, obraz naszej gry uległ znacznej poprawie. Od tego momentu widowisko stało na wysokim i wyrównanym poziomie. Byliśmy świadkami dużego poświęcenia i wielu efektownych zagrań. W efekcie Polakom udało się doprowadzić do remisu 2:2, a o awansie do strefy medalowej zadecydować miał tie-break. On także był bardzo wyrównany. Do tego stopnia, że gdy na tablicy świetlnej ukazał się wynik 15:15, stało się jasne, iż będziemy świadkami gry na przewagi. Niestety po naszej nieudanej akcji Włosi cieszyli się z piłki meczowej, by po udanym kontrataku świętować awans. Polacy byli zrozpaczeni, nie tak miała wyglądać ich droga po medal. Niestety taki jest już sport.
Włochy - Polska 3:2 (25:19, 25:22, 18:25, 26:28, 17:15)
Inaczej być nie mogło
W kolejnym ćwierćfinale w szranki stanęły drużyny Chin i Brazylii. Choć może sformułowanie "w szranki" jest trochę na wyrost, ponieważ spotkanie pomiędzy wymienionymi wyżej zespołami było tak naprawdę deklasacją gospodarzy. Brazylia, choć w fazie grupowej nie pokazała niczego nadzwyczajnego, szybko dała do zrozumienia Chińczykom, jakie jest ich miejsce w szeregu. W żadnej partii siatkarze, którzy jeszcze dwa lata temu zapowiadali, że zawojują Igrzyska, nie zbliżyli się nawet do granicy dwudziestu oczek. Dante Amaral i Andre Nascimento pełnili w tym meczu rolę srogich nauczycieli, raz po raz karcących słabych uczniów. Dla Chińczyków potyczka z "Canarinhos" pozostanie tylko niemiłym wspomnieniem bolesnej lekcji.
Brazylijczycy, do których dołączył już Giba, uzyskali tym samym pewny awans do kolejnego etapu ich pekińskiej podróży, której celem było drugie z rzędu złoto olimpijskie.
Chiny - Brazylia 0:3 (17:25, 15:25, 16:25)
Nieudany rewanż za Ligę Światową
W najciekawiej zapowiadającym się meczu zmierzyli się tegoroczni finaliści Ligi Światowej - USA i Serbia. Tym razem jednak stawka była o wiele większa, a okazja do rewanżu lub też potwierdzenia swojej wyższości nad rywalem wprost wyborna. W zdecydowanie lepszych nastrojach do konfrontacji przystępowali Amerykanie. Nie dość, że to oni w świetnym stylu pokonali Serbów w Rio, to jeszcze sytuacja obu drużyn po fazie grupowej była zgoła inna. Podopieczni Hugh McCutcheon’a wygrali swoją grupę i bez porażki przystępowali do walki o najlepszą czwórkę Igrzysk. Zaprezentowali bardzo wysoką formę, czym zamknęli usta tym, którzy uważali, że nie zdołają utrzymać mistrzowskiej formy z Final Six do czasu imprezy docelowej. Z kolei Serbowie do praktycznie ostatniej chwili musieli martwić się o wyjście z grupy. Ich meczem o życie, po tym, jak ponieśli trzy porażki z rzędu, było spotkanie z Niemcami. Jednak pokazali charakter i kawałek dobrej siatkówki, co pozwoliło im awansować do dalszej rundy.
Pojedynek ten obfitował w wiele emocji, zwrotów akcji i doznań, jakich nie można zaznać w żadnym innym sporcie. Kiedy tylko Serbowie obejmowali prowadzenie w meczu, od razu następowała skuteczna odpowiedź reprezentantów Stanów Zjednoczonych, którzy wyrównywali stan meczu. Tak było zarówno po pierwszym, jak i trzecim secie. Ani przez moment żadnemu z siatkarzy nie przyszło na myśl, by się poddać. Walka była zażarta i kosztowała wszystkich wiele nerwów. Ich kumulacja nastąpiła w piątej partii. Do stanu 7:4 dla Serbów, to właśnie zawodnicy z byłej Jugosławii sprawiali wrażenie mocniejszych. Wtedy jednak o czas poprosił szkoleniowiec USA, po czym nastąpiła przemiana w szeregach jego siatkarzy. Odrobili stratę, a dodatkowo uzyskali przewagę, którą utrzymali do samego końca i dzięki której mogli cieszyć się z awansu.
Siatkarze Igora Kolakovicia z pewnością liczyli na coś więcej. Niestety, to oni za szybko wypalili z formą i nie potrafili utrzymać jej do Igrzysk w Pekinie na takim poziomie, jaki by sobie życzyli. Oczywiście wielką nadzieją jest dla nich fakt, iż mają młody zespół, przed którym jeszcze wiele sukcesów. Tacy siatkarze jak np. Novica Bielica lub Marko Podrascanin są niezwykle perspektywiczni, lecz na pewno mają jeszcze wiele do nauczenia od ich doświadczonych kolegów z boiska - Ivana Milijkovicia i Nikoli Grbicia. Patrząc z przekroju wszystkich dotychczasowych spotkań w Pekinie (grupowych i ćwierćfinałowego), to Amerykanom należał się awans do półfinału.
USA - Serbia 3:2 (20:25, 25:23, 21:25, 25:18, 15:12)
Półfinały:
Wielkie nadzieje
Półfinałowa konfrontacja pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Rosją zapowiadała się bardzo ciekawie. Obie drużyny miały w sobie ogromną wolę walki. Z jednej strony reprezentanci USA, chcący potwierdzić swoją wysoką dyspozycję i pójść w ślad za swoimi koleżankami z kadry, z drugiej zaś Rosjanie, którzy za główny cel na tej Olimpiadzie uważają poprawienie wyniku sprzed czterech lat, kiedy to stanęli na najniższym stopniu podium.
Początek meczu należał ponownie do wyśmienicie dysponowanych amerykańskich zawodników. Bez większych problemów wygrali oni pierwszą partię. Mimo to, do czasu, kiedy na zagrywce stanął późniejszy MVP - Clayton Stanley gra była wyrównana. Później jednak atomowe zagrywki atakującego USA sprawiły dramatyczne wręcz kłopoty "Sbornej", która musiała uznać wyższość przeciwników w pierwszym secie. Druga partia toczyła się przez praktycznie cały czas pod dyktando zdeterminowanych Rosjan. Mimo dobrej gry nie zdołali oni dowieźć do końca trzypunktowego prowadzenia i ponownie polegli za sprawą niesamowitego Stanleya. Wydawać by się wtedy mogło, że mecz zakończy się szybko w trzech setach. Nic bardziej mylnego - Rosjanie zdołali podnieść się i walczyli na śmierć i życie o każdy punkt. Ta heroiczna postawa opłaciła się - wygrali wojnę nerwów i doprowadzili do stanu 2:2 w setach. W decydującej partii także mieli swoje "pięć minut", którego jednak nie wykorzystali. W końcówce dodatkowy bieg włączyli Jankesi, którzy zasłużenie wygrali całe spotkanie. "Sbornej" znów pozostał jedynie finał pocieszenia.
Trener Amerykanów po zakończeniu potyczki komplementował swój zespół. -Jestem dumny ze sposobu w jaki moi zawodnicy poradzili sobie z presją, jaką stworzyli Rosjanie w trzecim i czwartym secie. Chłopcy pokazali, że stać ich na medal, może nawet na złoto - jak się zresztą później okazało, były to słowa prorocze.
USA - Rosja 3:2 (25:22, 25:21, 25:27, 22:25, 15:13)
Sił starczyło tylko na jeden set
W drugim półfinale zobaczyliśmy po przeciwnych stronach siatki odradzających się siatkarzy Włoch oraz broniących tytułu Brazylijczyków. Podobnie, jak w przypadku konfrontacji z Polakami, "Azzuri" pod wodzą Andrei Anastasiego do pojedynku przystąpili z myślą, że to nie oni muszą awansować dalej, a jedynie mogą. W ćwierćfinale to iście psychologiczne podejście nie miało już jednak takiego wpływu na wynik, jak to miało miejsce dwa dni wcześniej. Wprawdzie sportowcy z Półwyspu Apenińskiego wygrali pierwszą partię, szczególnie dzięki utrudniającej rywalom wyprowadzenie akcji zagrywce. Później jednak z minuty na minutę cały stres i wszystkie nerwy schodziły z "Canarinhos" niczym powietrze z balonu. Co chwila zmuszali ambitnych przeciwników do błędów. Ci dodatkowo mieli ogromne problemy kadrowe. Kontuzje od początku ich nie omijały. Podobnie było i w półfinale. W meczu wystąpić nie mógł najlepszy libero turnieju Mirko Corsano, a po jednej z akcji upadł i skręcił kostkę Luigi Mastrangelo. Mimo podjęcia rękawicy i ostrej walki na siatce, Włosi nie zdołali odeprzeć ataku rywali, którzy wraz z każdym kolejno zdobytym oczkiem przybliżali się do upragnionego awansu do finału i możliwości obrony tytułu. W efekcie mecz zakończył się w czterech setach i to "Canarinhos" ciszyli się ze zwycięstwa.
Włochy - Brazylia 1:3 (25:19, 18:25, 21:25, 22:25)
Mecz o trzecie miejsce
Pocieszona "Sborna"
Na taką potyczkę zazwyczaj trudno się zmobilizować. Lizanie ran po półfinałowej porażce często nie pozwala zawodnikom na zwarcie szeregów w finale pocieszenia. O ile czegoś takiego można się spodziewać w rozgrywkach Ligi Światowej lub mniej ważnych turniejach, o tyle odpuszczenie walki o trzecią lokatę na Olimpiadzie byłoby nie do pomyślenia.
Rosjanie, dla których ewentualna porażka byłaby swego rodzaju krokiem w tył, wyszli na boisko z jednym tylko celem - zdobyciem brązowego medalu. Podobnie też było w przypadku Włochów, którzy jednak "swoje" już w tym turnieju zrobili i nie mieli nic do stracenia. Paradoksalnie to właśnie będący pod pewną presją wyniku siatkarze Alekny narzucili przeciwnikom swój styl gry. Najwidoczniej nie chcieli popełnić błędu z półfinału, kiedy to pozwolili rywalom uciec z wynikiem. Tym razem potrzebowali tylko nieco ponad godzinę, by "Azzuri" zapomnieli o brązie. Momentami gra była wyrównana, jednak w decydujących momentach do głosu dochodzili Rosjanie, którzy nie mieli najmniejszego zamiaru oddać inicjatywy podopiecznym Anastasiego. Dla obu drużyn Igrzyska Olimpijskie w Pekinie skończyły się wraz ze zbiciem piłki przez Volkowa, jednak w zdecydowanie lepszych nastrojach kończyli je Rosjanie, którzy powtórzyli sukces z Aten, jednocześnie potwierdzając fakt, iż należą do ścisłej światowej czołówki.
Rosja - Włochy 3:0 (25:22, 25:19, 25:23)
Wielki finał
Stany Zjednoczone na złotym tronie
Wielki finał. Mecz, na który każdy siatkarski kibic czekał od czterech lat. Spotkanie, które od zawsze wzbudza największe emocje. Tym razem w finale obok Brazylii znalazła się drużyna, która w kończącym się sezonie reprezentacyjnym nawiązała do najpiękniejszych lat w historii amerykańskiej piłki siatkowej. Faworytem byli jednak mimo wszystko podopieczni "Bernardinho". Co prawda w drodze do finału nie pokazali oni całej palety swoich możliwości, którymi elektryzowali fanów w ciągu kilku ostatnich lat, to jednak napędzeni chęcią, a może nawet żądzą obrony mistrzowskiego tytułu byli niezwykle groźni.
Konfrontacja, której stawką było przejście do historii, zaczęła się pomyślnie dla Brazylijczyków. Z początku skrępowani Amerykanie nie do końca potrafili pokazać swój kunszt, co w konsekwencji doprowadziło do ich porażki w pierwszym secie. Paradoksalnie sprawiło to, że zeszło z nich ciśnienie i jeszcze bardziej uwierzyli w swoje możliwości. Pierwsze akordy drugiej partii należały zdecydowanie do nich, a konkretnie do kosmicznego wręcz Claytona Stanleya, który już nie raz wyratował swoją drużynę z opresji. Sety drugi, trzeci i czwarty były popisem gry z obu stron. Każdy oglądający tą wymianę ciosów musiał przyznać, że zawodnicy grają na miarę prawdziwego finału. Długie akcje, efektowne obrony, popisy na siatce - wszystko to było na najwyższym z możliwych poziomie. Jednak tego dnia to Amerykanie byli lepsi. Do końca utrzymali nerwy na wodzy, nie dając się sprowokować. Grali swoje, wciąż wierząc w siebie i swoje umiejętności. Tym razem Brazylijczycy nie tworzyli jednej wielkiej siatkarskiej rodziny. Byli nią Amerykanie. Wielką rodziną, w której każdy daje coś od siebie. To właśnie ich zespołowość i niezłomna wiara dały im ogromną przewagę psychiczną. Pewność siebie "Canarinhos" pod koniec czwartej partii spadła chyba poniżej zera. A Amerykanie dokończyli dzieła - zdobyli złoty medal olimpijski, zapisując swoje nazwiska złotymi literami na kartach historii.
USA - Brazylia 3:1 (20:25, 25:22, 25:21, 25:23)
Wczoraj Brazylia, dzisiaj Stany Zjednoczone, jutro...?
American dream - Amerykanie byli niekwestionowanymi gwiazdami olimpijskiego turnieju. Tylko niepoprawni optymiści mówili, że zdołają oni utrzymać formę z Ligi Światowej do Olimpiady. Niektórzy uważali, że pierwsza szóstka USA była za bardzo eksploatowana przez cały ten sezon, co może zemścić się w najważniejszych meczach. Tak się jednak nie stało. Amerykanie po raz trzeci w historii sięgnęli po złoty medal olimpijski, deklasując samych "Canarinhos". Od początku nie mieli żadnych kompleksów, a do każdego meczu podchodzili z jednym celem - wygraną. Ich wielka wiara i zespołowość doprowadziły ich do fantastycznego i jakże zasłużonego sukcesu.
Koniec złotej ery - Przez ostatnie lata Brazylijczycy rządzili i królowali na światowych boiskach siatkówki. Z każdej ważnej imprezy przywozili krążki z najcenniejszego kruszcu. Olimpiada w Pekinie miała być dla wielu z nich ukoronowaniem wspaniałej reprezentacyjnej kariery. Jednak coś się w ich zespole zepsuło, pękło. Grali dobrze, momentami pokazywali nawet swoje pierwszorzędne umiejętności, jednak nie było tak dobrze znanego nam błysku ani bezgranicznej wiary w zespół. Mimo to zdołali zdobyć srebrne medale, które podczas dekoracji całowali. Tym samym udowodnili, że są mistrzami nie tylko na boisku, jak to było dotąd, ale także i poza nim.
Miało być lepiej, skończyło się jak w Atenach - Do Pekinu Rosjanie pojechali z jednym nastawieniem - zwyciężyć w finale. Ostatnimi czasy ciężej pracowali, do drużyny doszły nowe perspektywiczne twarze, poprawili się także w elementach, które do tej pory były ich bolączką - przyjęciu i obronie. Celowali w złoto, lecz nie udało się. W półfinale zawodnicy pod wodzą Alekno ulegli drużynie, z którą porażka nie jest powodem do wstydu - Stanami Zjednoczonymi. W finale pocieszenia zmobilizowali się jednak i powtórzyli wynik z Aten, co tylko umacnia ich pozycję na siatkarskiej arenie międzynarodowej.
Niespodzianka z problemami zdrowotnymi w tle - Mało kto przez Igrzyskami stawiał na Włochów. Mówiło się, że lata sukcesów mają już za sobą, nie są zdolni, by obronić wicemistrzostwo z Aten. I to prawda, wielkiego sukcesu nie osiągnęli, nie powtórzyli wyniku z 2004 r., lecz mimo to pokazali, że zawsze i wszędzie trzeba się z nimi liczyć. Wyraźnie odżyli pod wodzą byłego trenera Hiszpanów i mimo wielu kontuzji postraszyli najmocniejszych rywali, zajmując w efekcie miejsce czwarte.
Większe oczekiwania niż możliwości - Bułgarzy, brązowi medaliści z Mistrzostw Świata z Japonii, z pewnością wiele by oddali za medal podobnego koloru w Pekinie. Jednak nie było im to dane. W grupie wyraźnie przegrali z Amerykanami i Włochami, strasząc jedynie takie "potęgi" jak Chiny, Wenezuela i Japonia. W ćwierćfinale trafili na Rosjan i pomimo dobrych chęci... było już po zabawie. Na pewno nie tak koniec przygody z reprezentacją wyobrażał sobie choćby Konstantinow, lecz przecież wszyscy nie mogą wygrać.
Symboliczna rola w stawce - Obecność Chińczyków w grupie drużyn, które uzyskały awans do ćwierćfinału, nie jest niczym innym, jak tylko pomyłką. Jednak zasady były takie, jakie były i zamiast średniej, acz groźnej ekipy Niemiec, w drugiej fazie znaleźli się słabi gospodarze. Cudu jednak nie zrobili i nie udało im się niczego ugrać w starciu z Brazylijczykami. Wydaje się, że jeszcze dużo wody w rzece upłynie zanim dościgną oni poziomem gry światową czołówkę.
A miało być tak pięknie... - Obiektywnie ocenić występ Polaków na Igrzyskach Olimpijskich w Chinach jest niezwykle trudno. Bardzo udana faza grupowa, gra na wysokim poziomie w ćwierćfinale i... porażka. Mimo o niebo lepszej postawy niż cztery lata temu, Polacy ponownie uplasowali się na miejscu piątym. Nikt nie może być z tego powodu zadowolony, szczególnie, że do spełnienia marzeń, czyli awansu do strefy medalowej, zabrakło raptem dwóch piłek. To boli i zapewne będzie boleć jeszcze przez długi okres czasu.
Falstart formy - Jednym z największych przegranych tych Igrzysk jest drużyna Serbii. Rzeczywistość z pewnością nie sprostała oczekiwaniom serbskich siatkarzy, którzy liczyli na coś więcej, niż tylko ćwierćfinał. Dla niektórych był on nieosiągalnym celem, dla nich zaś jest porażką. Po finałach Ligi Światowej, podopieczni Igora Kolakovicia wymieniani byli w gronie murowanych faworytów do medalu, jednak w międzyczasie zgubili gdzieś tą fantastyczną formę, którą razili rywali jeszcze kilka tygodni temu.
Klasyfikacja końcowa:
1. USA
2. Brazylia
3. Rosja
4. Włochy
5. Bułgaria
Chiny
Polska
Serbia
9. Niemcy
Wenezuela
11. Egipt
Japonia