Złoto miałem tylko w podświadomości - I część rozmowy z Leszkiem Blanikiem, złotym medalistą Igrzysk w Pekinie

Podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie Polacy zdobyli 10 medali, w tym 3 złote. Jednym z Polaków, dla którego został odegrany Mazurek Dąbrowskiego był Leszek Blanik. Gimnastyk w rozmowie z portalem SportoweFakty.pl opowiada o Igrzyskach.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Gałęzewski, Rafał Sumowski: Jakie to uczucie zostać Mistrzem Olimpijskim?

Leszek Blanik: Jestem już przyzwyczajony do sięgania po medal. Rok temu grano dla mnie Mazurek Dąbrowskiego podczas Mistrzostw Świata, w tym roku podczas Mistrzostw Europy, tak więc znam to uczucie. Jednak stanąć na najwyższym stopniu podium na imprezie rozgrywanej co 4 lata, to nieprawdopodobne szczęście. Emocje, radość, cała otoczka jest trudna do opisania. Wydaje mi się, że zrozumiem to, co się stało za kilka lat. Czułem się niezwykle dumny z tego, że Polacy będą mogli wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego i że biało-czerwona flaga będzie szła do góry na 19 tysięcznej hali, a także z tego, że nie zawiodłem wszystkich nadziei.

Co się działo w pana głowie podczas samego turnieju finałowego? Maksymalne skupienie, czy oczekiwanie na inne rezultaty?

- Presja rozpoczęła się 2-3 dni przed startem, kiedy koledzy z reprezentacji zaczęli przynosić medale. Ja też chciałem wiedzieć, jak wystartuję, czy będzie dobrze, czy źle. Najgorsze jest oczekiwanie. Podczas zawodów czuję się już dobrze. Stres zaczyna schodzić i człowiek zaczyna myśleć o tym jak walczyć, jak zrobić ćwiczenie. Mięśnie też zaczynają normalnie pracować. Sam start, to oprócz stresu adrenalina i chęć wygrywania.

Jak przebiegał ten turniej z pańskiej perspektywy?

- Na początku wystąpiło dwóch bardzo dobrych zawodników. Rosjanin Galatzutzkov i Francuz Thomas Bouhail. Ten pierwszy, to Mistrz Europy sprzed dwóch lat, czwarty zawodnik na Mistrzostwach Świata, a Francuz to bardzo młody zawodnik nie mający nic do stracenia, który był wysoko w pucharach świata. Ci dwaj zawodnicy skoczyli bardzo dobrze i pułap oceny - około 16,500 pkt. był bardzo wysoki. Później wystąpiło dwóch trochę słabszych zawodników, drugi Francuz i Hiszpan. W moim występie pierwszy skok był bardzo dobry, drugi był też dobry, ale troszeczkę zbyt nerwowy. Miałem wtedy trochę szczęścia, gdyż podbiło mnie ładnie do góry. Gdyby mnie pociągnęło do tyłu, to bym się po prostu przewrócił. Było to wynikiem stresu i emocji. Po mnie wyszło dwóch Rumunów, w tym trzykrotny Mistrz Świata Marian Dragulescu, który pierwszy skok wykonał kapitalnie. Ja patrzyłem na to spokojnie, bo wiedziałem że mając po tych pięciu zawodnikach pierwszy rezultat mogłem być spokojny o medal, a nadzieje na złoto miałem tylko w podświadomości. Drugi skok Dragulescu był nieudany i otworzyła mi się szansa na złoto. Dwóch ostatnich zawodników praktycznie już nie istniało.

Co czuje zawodnik jak widzi, że jego największy rywal upada?

- Zadowolenie. Jest to konkurencja, która trwa bardzo krótko. Jest bardzo dynamiczna, a niezwykłą rolę odgrywa w niej psychika. W finałach wygrywają ci zawodnicy, którzy ustoją trudne skoki. Wielu moich kolegów po prostu nie wytrzymało presji.

Oglądając finał od razu rzucało się w oczy to, że zawodnicy oddają dwie próby pod rząd, inaczej niż w większości konkurencji w których ma się dwa podejścia i na drugie czeka się, aż wszyscy wykonają pierwszą próbę...

- Gimnastyka jest bardzo specyficzną dyscypliną i oddawanie skoków po jakiejś dłuższej przerwie jest niemożliwe. W stosunku do innych dyscyplin, tutaj naprawdę bardzo ważna jest rozgrzewka. Podczas skoku eksploatowane są wszystkie stawy, wszystkie partie mięśniowe i musimy pracować na maksymalnym rozgrzaniu.

Początkowo igrzyska nie były szczególnie udane dla Polaków, jednak trzy dni przed pańskim złotem swoją konkurencje wygrał Tomasz Majewski, dwa dni później czwórka podwójna z gdańszczaninem Adamem Korolem. Czy to pana jakoś podbudowało i pomogło uwierzyć w siłę polskich mięśni?

- To, że zaczęły sypać się medale było czymś fantastycznym. Wszyscy razem siedzieliśmy przed jednym telewizorem i oglądaliśmy Polaków, emocjonowaliśmy się. Ja miałem gęsią skórkę i prawie się popłakałem, gdy nasza czwórka zdobyła medal. Było to coś bardzo mobilizującego i bardzo pozytywnego. Pierwsze dni startu były nieudane i niektórzy zawodnicy zawodzili. Generalnie był jednak u nas spokój i nie komentowaliśmy tego, a czekaliśmy na dzień, w którym otworzy się lepsza karta. Byliśmy przygotowani na to, że gdy nie będzie szło, to media będą nas bombardowały. Mieliśmy dostęp do internetu i też trochę czytaliśmy różne doniesienia. Było jednak w miarę spokojnie. Nie wesoło, ale nikt się na nikogo nie obrażał za to, że mu coś nie wyszło. Staraliśmy się pocieszać tych, którzy przegrywali i skupiać przede wszystkim na sobie.

Dziesięć medali satysfakcjonuje?

- Myślę, że dziesięć medali, biorąc pod uwagę to, że mamy 6 srebrnych medali i to, że wystąpiło po raz pierwszy od wielu lat trzech przedstawicieli gier zespołowych, którzy walczyli o wejście do czwórki świadczy o tym, że coś drgnęło w dobrym kierunku, aczkolwiek stać nas było na 12-14 medali. W kilku momentach gdzieś czegoś zabrakło, ale jest to pozytywniejszy start, niż cztery lata temu w Atenach.

Jakie wrażenie wywarły na panu Chiny?

- Chiny to niesamowity kraj. Wysokie, nowoczesne budynki wyglądają wspaniale. Są jednak rejony Chin wyglądające bardzo biednie i jest bardzo duży kontrast. Młodzi ludzie starają się być bardziej otwarci, aczkolwiek mimo, że wszystkie obiekty sportowe i wioska były zrobione perfekcyjnie, Chińczycy nie do końca rozumieją współczesny świat. Są przyzwyczajeni, że ktoś z góry będzie im mówił co mają robić i nie zawsze są w stanie podejmować własne inicjatywy. Nie są kreatywni.

Jaka panowała atmosfera w całej wiosce olimpijskiej? Było miejsce na kontakty przyjacielskie poza reprezentacją?

- Trzymaliśmy się raczej we własnym gronie. Ja mam kolegów z gimnastyki z innych reprezentacji i z nimi też przebywałem trochę czasu, jednak głównie skupialiśmy się na sobie. Różnorodność było widać przede wszystkim na stołówce. I w kwestii tego jak kto je i jeśli chodzi o różnorodność osób, które jadły na przykład w turbanach. Było bardzo barwnie i ciekawie. Jest to fajne, bo w jednym miejscu skupia się wiele nacji. Rozszerza się światopogląd i patrząc na innych czasem można było sobie powiedzieć "dlaczego my tego nie potrafimy?" lub też "jak dobrze, że jestem Polakiem" (śmiech).

Zdobył pan złoty medal, jednak nie wszystkim Polakom tak dobrze poszło. Czyje niepowodzenie pana najbardziej rozczarowało?

- Chyba każdy zawodnik przeżywa porażkę. Nie boli zawodnika to, co kto mówi na zewnątrz o jego porażce i co się o niej pisze a to, że zawiódł oczekiwania swoich najbliższych, czy ludzi którzy byli wokół niego. Każdy pokłada nadzieję na dobry start i gdy wszystko się sypie jest na pewno trudno.

Ma pan skok nazwany własnym nazwiskiem i jest to na pewno duże osiągnięcie wymagające wiele kreatywności...

- Jest to skok, który wykonałem pierwszy raz w 2002 roku. Ponieważ w gimnastyce nowy element, który zawodnik wykonuje jako pierwszy na świecie - gdy jest poprawnie wykonany technicznie - przyznaje się nazwę od nazwiska właśnie tak go nazwano.

Myśli pan o tym, aby wymyślić jeszcze jakiś skok?

- Już jest na to za późno. Będę niedługo kończył karierę. 6 lat temu miałem 25 lat, w tej chwili jest to niemożliwe.

Na pewno ma pan jednak w głowie skok-marzenie...

- Tak... Zamiast wykonywać 2,5 salta chciałbym wykonać 3,5 salta, ale jest to na prawdę bardzo bardzo karkołomne...

Zgodzi się pan z tym, że w pewnym sensie wymyślanie skoków jest czymś podobnym do tego, co jest w NBA podczas konkursu wsadów? Tam też się mówi to, że koszykarze wymyślili tak wiele układów, że nic nie da się wymyślić, ale co jakiś czas pojawia się zawodnik, który zadziwi świat. W pańskiej dyscyplinie, która ma już taką historię chyba jeszcze trudniej wprowadzić coś nowego...

- Mamy bardzo dużo przepisów i elementów gimnastycznych. Można powiedzieć, że jest podobnie jak w wyżej wymienionym przykładzie, gdyż staramy się jak najbardziej utrudnić ewolucje. Tam jest łatwiej, gdyż schemat jest podobny - wrzuca się piłkę do kosza, a u nas jest sześć przyrządów. Poza tym utrudnienie skoku jest o wiele bardziej niebezpieczne, niż wsadu do koszykówki. Tam można sobie skręcić nogę, tu można spaść na głowę. Jest to troszeczkę inna relacja.

W poniedziałek zaprezentujemy drugą część rozmowy z Leszkiem Blanikiem o Igrzyskach Olimpijskich, w której opowie między innymi o sportowym spełnieniu, dominacji azjatyckich sportowców, czy też o warunkach do uprawiania gimnastyki sportowej w Polsce

Komentarze (0)